środa, 30 stycznia 2013

Rozdział 1



Myślałam, że ten dzień już się skończył. Że wszystko co złe minęło i oderwę się od moich zwykłych rozterek na treningu. Na próżno. Zresztą zawsze tak jest.
Siedziałam oparta o ścianę i patrzyłam niewidzącym wzrokiem na wnętrze ciemnej i pustej szatni. Wszyscy już poszli. W pośpiechu. Byleby jak najdalej ode mnie. Nie dziwiłam im się.
Czemu ludzie tak ode mnie uciekają? Mm... dobre pytanie.  Gdybym powiedziała, że nie mam zielonego pojęcia wyszłabym na hipokrytkę. Hipokrytkę, która nie potrafi sobie radzić z własnymi emocjami i napada na najlepszych kumpli.
Uśmiechnęłam się gorzko.
‘Napada?’ powiedział zbulwersowany cichy głosik w mojej głowie. Już nie po raz pierwszy. Chyba nazwę go Fred. ‘Prawie go zabiłaś, idiotko! Powinnaś jechać do szpitala i dowiedzieć co z nim, a nie użalać się nad sobą w brudnym kącie.’
‘Jakoś mi się nie spieszy. Mam ochotę cię trochę po wkurzać’ odpowiedziałam w myślach Fredowi.
‘Aha, czyli bawi cię ta sytuacja, tak?’ zapytał wkurzony.
‘Daj mi spokój’ powiedziałam poirytowana. Na szczęście znikł.
Oparłam się na prawej ręce i wstałam. Przeszłam przez pustą szatnię. Stare blaszane szafki stały w dwóch rzędach, między nimi drewniana ławka. W całym pomieszczeniu unosił się nieprzyjemny zapach męskiego potu. Na szczęście przyzwyczaiłam się do niego na tyle, że już mi nie przeszkadzał. Tak to jest kiedy jesteś jedyną dziewczyną w grupie MMA.
Weszłam do niedużej łazienki z trzema prysznicami. Na jednej ze ścian wisiało lustro. Nie miałam ochoty przeglądać się w nim. Wiedziałam, że zobaczę jedynie obraz nędzy i rozpaczy.  Zrzuciłam przepocone strój sportowy. Ze zdziwieniem zobaczyłam skrzepłą krew na mojej ulubionej koszulce z Uniwersytetu Yele. Zmarkotniałam. Czyli do tego aż doszło? Któremuś z nas poleciała krew. Miałam nadzieję, że to moja. Ale wiedziałam, że tak nie jest.
Nie miałam ochoty o tym myśleć. Weszłam pod prysznic i włączyłam najbardziej gorącą wodę jaka może być. Chciałam się zatracić w otrzeźwiającym bólu. Chciałam zmyć z siebie krew mojego najlepszego przyjaciela. Wiedziałam, że to niemożliwe. Już na zawsze będę miała na skórze piętno tego ataku.
‘Za dużo złych myśli, Nat’ powiedziałam sobie. ‘Przestań myśleć, staraj się zapomnieć.’ Powtarzałam to jak mantrę. Wiedziałam jednak, że to nie pomoże mi pozbyć się tych scen sprzed oczu.

To miał być zwykły trening jak co dzień. Na początku szybka rozgrzewka. Kilka ciosów w manekin. Potem praca w parach. Jak zwykle kilku chojraków myślało, że mnie pokona i teraz obkładali się lodem. Westchnęłam. Faceci naprawdę nie potrafią zrozumieć swojej przegranej.
Dlatego nie wierzyłam w boga. Skoro stworzył mężczyznę na swoje podobieństwo, to znaczy, że jest niezłym debilem i szowinistą.
Zaczęło się robić gorąco, kiedy doszliśmy do grapplingu. Garstka idiotów, którzy nie siedzieli obolali na ławce zaczęło do mnie podchodzić i zagadywać. Wiedziałam, że to ich ulubiona część ćwiczeń. Nieraz słyszałam jak zakładali się, który mnie dotknie w tyłek podczas walki. Mimo moich ‘lekcji’, kiedy kładłam ich na łopatki, każdy z nich się do mnie pchał. Dzisiejsza stawka musiała być bardzo wysoka.
Podeszłam do Burta – największego i najbardziej rozochoconego z nich wszystkich. Wiedziałam, że to on był buckmaherem, który zbierał zakłady. Rozejrzałam się po Sali. Trenera nie było. Tym lepiej dla mnie.
Podeszłam do niego ze słodkim uśmieszkiem i zatrzepotałam rzęsami. A potem walnęłam go z prawego sierpowego. W uderzenie włożyłam całą swoją siłę, co było widoczne po tym jak wylądował na macie. Wszyscy, którzy stali wokół mnie mieli rozdziawione gęby.
- Jeszcze raz będziecie próbowali tych swoich głupich gierek i wszyscy będziecie wyglądać jak ten idiota – powiedziałam groźnie patrząc na każdego z pode łba. – Tyle, że niektórzy dostaną w bardziej unerwione miejsca.
Z tyłu Sali dobiegł mnie śmiech. Wiedziałam kto to się śmiał. Odwróciłam się od bandy półgłówków zarzucając przy tym włosami.
- Debile – mruknęłam.
Podeszłam do mojego najlepszego przyjaciela, Jimmy’ego. Akurat dusił się ze śmiechu. Jak zwykle wyglądał uroczo. Wysoki blondyn, błękitne oczy i opalona skóra. Bardziej nadawał się na surfera niż zawodnika MMA. Ale wiedziałam, że jest świetny w walce. Jako jedyny potrafił mnie pokonać. Ale tylko raz. Więcej mu nie pozwoliłam. Zawsze miły i lojalny. Nie jeden raz pomógł mi przemówić do rozumu tym osiłkom.
- Co cię tak śmieszy? – zapytałam z uśmiechem.
- Nic, zupełnie nic – powiedział uspokajając się. – Ale mina Burta kiedy lądował na łopatkach – to było coś. Zabiłbym wtedy za aparat.
- Tsa… Mam nadzieję, że teraz im na trochę przejdzie – powiedziałam wyginając sobie ręce.
- Nat, im nigdy nie przejdzie – powiedział z szelmowskim uśmiechem. – Przecież sama mówiłaś, że wszyscy faceci to duże dzieci.
- Tak, ale znam jeden wyjątek.
Jim miał już coś powiedzieć, kiedy trener zagwizdał na koniec przerwy.
Westchnęłam i ustawiłam się do ataku. Jim przybrał identyczną. Czekaliśmy, które pierwsze zaatakuje. Widziałam, że stał zbyt luźno. Wiedziałam, że to tylko trik, żeby mnie sprowokować. Ale i tak rzuciłam się na niego pierwsza.
Cóż, jego plan się spełnił.
Bezbłędnie zablokował mój atak i wykonał na mnie dźwignie łokciową. Wylądowałam na plecach z niezłym plaskiem. Ale nie byłam mu dłużna. Zarzuciłam mu kolana na szyję i powaliłam na łopatki. Zrobiłam przewrót nadal trzymając jego głowę między kolanami. Musiałam go nieźle poddusić bo miał fioletową twarz. Rozluźniłam chwyt kolan i od razu to wykorzystał. Wyswobodził głowę i łapiąc mnie za nogę, wykręcił mi kolano. Zwarłam się z nim w uścisku i nie wiedzieliśmy która noga jest kogo. Próbowałam się wyswobodzić i kopnęłam go porządnie piętą w szczękę. Wydawało mi się, że słyszałam zgrzyt. Zwolnił chwyt, co szybko wykorzystałam. Znalazłam się nad nim. I…
Jim walnął mnie w tyłek!
- Wygrałem – krzyknął.
Na Sali było słychać krzyki chłopaków. Jedni szczęśliwi, inni źli, że to nie im się udało.
Pomyliłam się. Był taki jak oni. Tylko udawał.
Coś we mnie pękło. Poczułam niesamowitą furię. Chęć niesienia śmierci. Mój najlepszy przyjaciel, powiernik był zdrajcą! Miałam ochotą rozszarpać go jak szmacianą lalkę.
Potem był tylko chaos. Z nieludzkim krzykiem rzuciłam się na Jima i zaczęłam zadawać mu najsilniejsze ciosy jakie potrafiłam. Uderzałam na oślep. Najważniejsze, żeby zadać ból. Żeby wyładować swoją nienawiść. Żeby wyładować wszystkie negatywne emocje, które siedziały głęboko we mnie.
Czułam, że ktoś próbuje mnie odciągnąć. Rzuciłam się na kolejnego. Wszyscy byli w to zamieszani. Powinni ponieść karę! Powinni cierpieć męki! I już ja się o to postaram. Oprócz mięśni zaczęłam używać paznokci. Ostrych jak pazury. Musiałam komuś przejechać nimi po twarzy, bo usłyszałam okrzyk bólu. Nie wiedziałam komu to zrobiłam. Miałam jedynie nadzieję, że cierpiał.
Nagle poczułam oszałamiający ból z tyłu głowy. Chciałam się odwrócić i zaatakować tego, który mnie uderzył. Ale nie było już nic. Odleciałam.

Poczułam, że leżę na czymś miękkim. Na puchu. A może chmurze. Nie miałam pojęcia. Ale było mi niesamowicie wygodnie. Nie chciałam otwierać oczu, ale coś mi podpowiadało, że to co zobaczę, będzie niesamowite.
Z niechęcią otworzyłam jedno oko. Pierwsze rozejrzało się po okolicy i stwierdziło, że drugie również powinno się otworzyć. Zamrugałam i przed moimi oczami ukazało się… hmm.. niebo.
Wokół mnie były chmury. Większe i mniejsze. Gdzieniegdzie widziałam skrawki błękitu. Moja skórę pieściły promienie słońca.
Poczułam, że mam na sobie coś. Przynajmniej nie byłam goła. Podniosłam się lekko i zauważyłam, że była to długa i zwiewna sukienka. Delikatna jak puszek. Biała jak śnieg. Kontrastowała z moimi długi czarnymi jak noc włosami.
Parsknęłam śmiechem. Ekstra. Umarłam! I najwyraźniej trafiłam do nieba! Good one. Nie dość, że nie wierzę w boga to jeszcze nie raz wyrażałam się o nim nie fajnie. A tu proszę! Zbawienie. Nadal się śmiałam kiedy usłyszałam czyjś bardzo znajomy głos. Zamarłam.
To nie dzieje się naprawdę.
To niemożliwe.
- Nathalie – powiedział ten aksamitny głos, o którym marzyłam nie jednej nocy. Głos, przez który wypłakałam wiele łez. A dokładniej przez jego właściciela.
Wstałam z chmury, na której leżałam. Chciałam go spotkać. Tak. Teraz. Zaraz. Tutaj. Bylebym mogła go zobaczyć.
 Moje ruchy były spowolnione. Tak jakbym poruszała się w wodzie. Skakałam z chmury na chmurę. Za każdym razem kiedy lądowałam, myślałam, że spadnę. No cóż, chyba nie na darmo uczą nas w szkole, że chmury są z wody i nie można po nich chodzić, prawda?
Z każdym krokiem słyszałam jego głos co raz bliżej, i bliżej, i bliżej. Byłam szczęśliwa, że się zbliżam. Ale wiedziałam, że to nie może być on. Był tam gdzieś na dole. Nie mógł umrzeć.
- Nathalie – powiedział z ulgą. Nadal go nie widziałam. – Już myślałem, że nie przyjdziesz.
Nadal się rozglądałam. Nigdzie go nie było.
- Nathalie. Tutaj. Jestem przed tobą – powiedział.

- Nathalie… Nathalie. Nathalie!
Otworzyłam oczy. W powietrzu było czuć sole trzeźwiące. Powoli się podniosłam i rozejrzałam po Sali. Obok mnie kucał trener Turner. Maił wkurzona minę. Rozejrzałam się po Sali treningowej. Gołe, białe ściany z kilkoma plakatami wielkich zawodników MMA takich jak … czy… . W jednym kącie stało kilka manekinów. Nieopodal kilkanaście hantli i sztang oraz wiele innych przyrządów pomagających budować masę. Cała sala była wyłożona różnokolorowymi matami. Jedna była wyraźnie… hmm… wybrakowana. Wszędzie leżały kawałki lateksu i gąbka. Widziałam również wielkie plamy krwi.
Oprócz trenera i mnie nie było nikogo.
- Masz nam coś do powiedzenia, Nathalie? – zapytał trener. Wzdrygnęłam się na dźwięk jego głosu. Zapomniałam, że tutaj był. Czułam się jak we śnie.
- N… nie wiem – powiedziałam nadal na niego nie spoglądając. Nie chciałam znowu patrzeć na osobę, która tak szanowałam. Nie po tym co się wydarzyło na Sali.
 - Nathalie – powiedział twardo. Odwróciłam się do niego z niechęcią. Z trudem spojrzałam w jego oczy.
Trener Turner był jedynym facetem, z którym ćwiczyłam, do którego miałam naprawdę szacunek. Miał jakieś czterdzieści lat, jednak jego ciało mówiło co innego. Wielkie, barczyste ramiona, umięśniony brzuch i nogi. Jego muskulatura była mocno zarysowana, przez co niektórzy przezywali go Hulk. Brązowe włosy ostrzyżone na rekruta, grube brwi i blizny na twarzy nie zachęcały do komitywy z nim. Wiele osób się go bało. Jednak Turner nie raz pomógł mi w trudnej sytuacji. Miałam do niego respekt, może nawet go lubiłam. Ale teraz… kiedy spojrzałam w jego ciemne oczy… załamałam się. Widziałam w nich niechęć, odrazę, strach, zawód. Wszystkie uczucia, których się bałam. I tak osoba, którą najbardziej szanowałam, spojrzała na mnie wyrażając wszystkie te uczucia.
Dość. Odwróciłam wzrok. Nie mogłam patrzeć w jego oczy. Czułam się okropnie. Cały świat się załamał. Chciałam zamknąć się we własnym pokoju i nigdy z niego nie wychodzić. Siedzieć tam na wieki. Rozcinać powoli skórę. Patrzeć jak krew spływa po skórze. Czując, jak ból otrzeźwia myśli. Chciałam zniknąć. Przestać istnieć. Umrzeć.
Co ja zrobiłam?! Prawie zabiłam najlepszego kumpla, ciężko raniłam połowę drużyny, drugie pół lekko. Nawet trener dostał. Zauważyłam na jego twarzy nową rysę. W całej Sali było czuć metaliczny zapach krwi, który zaczynał mnie dusić. Chciałam stąd uciec. I nigdy nie wracać.
- Tak naprawdę to nic nie mogę zrobić z ta sprawą – powiedział niespodziewanie Turner. – Zaatakowałaś 30 osób w pojedynkę. I każdy odniósł rany. Ba, przyjechało pięć ambulansów, żeby zabrać rannych.– Westchnął. – Nathalie, powiedz mi, czemu ich zaatakowałaś?
- Nie chcę o tym rozmawiać – powiedziałam cicho. Nie chciałam o tym myśleć. Chciałam zapomnieć. Zatracić się.
- Wszyscy robimy coś czego nie chcemy – powiedział trener wstając. – No a teraz pokaż jaką jesteś dzielną dziewczynką i powiedz mi czemu go zaatakowałaś.
Patrzył na mnie z góry, przez co czułam się jak mała dziewczynka. Nie miałam odwagi się przeciwstawić komuś, kto mógł mi spieprzyć przyszłość.
- Bo chodzi o to… - westchnęłam. – Chodzi o to, że ta banda idiotów zakładała się o to, któremu z nich uda się trafić w mój tyłek. Domyśliłam się, że stawka dzisiaj była wysoka, ponieważ bili się o to, który będzie z mną walczyć. I… i… Jimiemu dzisiaj się udało. I wtedy coś we mnie pękło. Wydawało mi się, że jest całym złem świata. Że każdy facet jest złem, które trzeba wyeliminować. – Spojrzałam na trenera błagalnie. Musiałam wyglądać jak zbity pies. Załamana, w porwanych i zakrwawionych ciuchach. – Proszę, nie zmuszaj mnie, żebym dalej o tym mówiła.
Turner westchnął. Widziałam, że toczy ze sobą walkę. Nie wiedziałam jednak o co walczył.
- Dobra, zrobimy tak – zaczął. – Wyciszamy sprawę. Powiemy, że mieliśmy bardzo ostry trening. Każdy, kto spróbuje pisnąć parę z ust będzie miał problemy. – Spojrzał na mnie groźnie. – To tyczy się również ciebie. Jeżeli będziesz to rozpamiętywać, w końcu się wygadasz, a wtedy wszyscy będą mieli przesrane, a szczególnie ty. Więc weź się w garść i pokaż, że nie jesteś beksą.
Tak naprawdę nie płakałam od kiedy zaczęłam się uczyć MMA. Do tamtego momentu płakałam co najmniej raz w tygodniu. Mimo niezłego łomotu, który dostałam na samym początku, z moich oczu nie wyleciała żadna łza. Jednak Turner o dziwo znał moją słabość i wypominał mi ją, kiedy chciał, żebym bardziej się przyłożyła.
Na treningu nauczyłam się jednej ważnej zasady. Słuchaj się starszych, a na tym zyskasz. Tak więc postanowiłam wypełnić „rozkaz generała”.
Wstałam i zasalutowałam. Chciałam jeszcze stuknąć obcasami. W trampkach średnio mi to wyszło.
- Tak jest, generale – powiedziałam oficjalnym tonem. Parsknęłam śmiechem i poszłam do szatni jak gdyby nigdy nic.

Woda pod prysznicem stała się zimna. Prawie krzyknęłam, kiedy bicze lodowatej wody zaczęły smagać moją nagą skórę. Szybko wyłączyłam prysznic.
O dziwo, po przypomnieniu sobie wszystkiego co się dzisiaj wydarzyło, poczułam się lepiej. Nie byłam już załamaną wariatką, która chce się zabić. Jednak często miałam takie nastroje. Nienawidziłam ich. Czułam się przez to słaba. A ja nie mogę być słaba. Muszę być silna. Muszę coś udowodnić sobie i światu.
Wyszłam spod prysznica i podniosłam ręcznik z żółto – brązowej posadzki. Musiała spaść, kiedy zatraciłam się w swoich wspomnieniach.
Szybko go podniosłam i zaczęłam szybko się wycierać. Wycierałam się najmocniej jak mogłam. Jedna sprawa nie dawała mi spokoju. Jedyna, która była dla mnie tajemnicą.
Mój odlot. Jakim cudem znalazłam się w niebie? I kim był ten facet? Wtedy myślałam, że był jedynym powodem dla którego warto było żyć. Chciałam rzucić wszystko i być tylko z nim. Był jak jedyny punkt w całym Wszechświecie, który mógłby mnie utrzymać przy sobie, zrozumieć.
Ale kim on był?! Nienawidziłam czegoś nie wiedzieć.
‘Przestań rozmyślać i idź do domu, cioto’ powiedział niespodziewanie Fred.
‘Nie jesteś zbyt miły w stosunku co do mnie, hę ?’ zapytałam zaczepnie.
‘A ty nigdy nie jesteś mi dłużna’ powiedział rzeczowym tonem. ‘No już. Idź się ubierać. Przecież masz jeszcze do przejechania pół miasta. A zaraz będzie noc. Wiesz kto grasuje po North Michigan Ave wieczorem.’
‘Masz rację’ powiedziałam z westchnieniem.
Przeszłam zawinięta w ręcznik przez szatnie. Dobrze, że miałam klapki. Inaczej nabawiłabym się niezłej grzybicy. Pewnie małe grzybki zarosłyby mi stopę tak, że przypominałaby ściółkę w lesie.
Podeszłam do starej blaszanej szafki, w której miałam swoje ubrania i wszystkie osobiste rzeczy. Szybko się ubrałam, a ręcznik i brudne ubrania z treningu wsadziłam do torby treningowej.  Przerzuciłam ją przez ramię i poszłam jeszcze do łazienki. Chciałam zobaczyć, czy nie wyglądam jak neandertalczyk, który walczył o jedzenie.
Na szczęście prezentowałam się nienagannie. Czarne włosy upięłam w kok, żeby mi nie przeszkadzały. Duże, lodowato błękitne oczy okalał wachlarz ciemnych rzęs. Nie za duży nos, taki, który idealnie pasował do reszty twarzy. Do tego jeszcze pełne usta. Na moje szczęście na bladej skórze nie było żadnych ran. Wyglądałam jak normalna nastolatka, którą dzisiaj przestałam być.
Westchnęłam i wyszłam z szatni idąc w stronę wyjścia. Nie chciałam iść tą droga upokorzeń. Nie chciałam widzieć przerażonych i zniesmaczonych min pracowników klubu.
Jednak idąc głównym korytarzem okazało się, że nic takiego nie nastąpi. Wszyscy gawędzili ze sobą tak jak co dzień. Uśmiechnęłam się w duchu. Turner serio wszystko wyciszył. Miałam szczęście.
Wyszłam szybko na zewnątrz zbiegając po schodkach i poleciałam na przystanek. Słońce już zaczynało zachodzić. Zanim dotrę autobusem w odpowiednie miejsce, słońce będzie już przy horyzoncie. Co znaczyło…
Biegłam ulicami Chicago. Chciałam jak najszybciej trafić na przystanek. Może zdążyłabym na wcześniejszy autobus.
Zauważyłam, że autobus właśnie podjeżdża. Przyspieszyłam i wpadłam jak torpeda do jednego z autobusów linii czerwonej. Przy okazji potrąciłam kilka osób, co było słychać w niezadowolonych głosach. Zignorowałam to.
Na szczęście podróż szybko się skończyła. Jednak nie pomyliłam się. Dotarłam do centrum akurat wtedy, kiedy zapadał zmierzch. Jęknęłam. Chciałam uniknąć tego spotkania za wszelką cenę.
Wysiadłam na przystanku Michigan & Delaware, czyli moje mieszkanie było już niedaleko. Wróć, mój apartament był niedaleko.
Już byłam pewna, że dzisiaj ujdę z życiem. Jednak fata kochały mnie wkurzać. Chciały mi udowodnić, że dzisiaj nie mam ani krztyny szczęścia. Ech, czasami naprawdę mnie denerwują.
Spojrzałam niechętnie w stronę wejścia do 900 North Michigan Ave. Właśnie wychodziły stamtąd trzy roześmiane dziewczyny. Skrzywiłam się mimowolnie. Była to Trójca Święta z Young Magnat High School. Marry James, Johanna Libermaen i, najgorsza ze wszystkich, Emily Styles. Trzy najwredniejsze, najbardziej płytkie i najbardziej zachłanne idiotki jakie kiedykolwiek znałam. Trzy wredne blondynki (oczywiście nienaturalne, a jak myślałeś?) z idealnymi częściami ciała i twarzy. Od dawna byłam ciekawa ile operacji przeszły zanim tak wyglądały. Trzeba stawić czoła swoim największym lękom. Domyśliłam się, że mnie zauważyły, kiedy usłyszałam salwę śmiechu.
- Patrzcie państwo – powiedziała śmiejąc się Emily. – Przecież to nasza miss mięśniaków.
Pozostałe dwie idiotki zaczęły się z tego tak śmiać, że prawie się udusiły. Szkoda, że tylko prawie.
Założyłam ramiona piersiach. Chciałam je wyeksponować, ponieważ był to ich słaby punkt. Żadna z nich nie dostała pozwolenia na operację biustu, przez co wyglądały jak wytapetowane deski do prasowania.
- Przynajmniej nie potrzebuję tony gładzi szpachlowej, żeby zakryć trądzik – odgryzłam się im.
- A my nie potrzebujemy tony perfum, żeby nie śmierdzieć tak jak ty – powiedziała Johanna. Najgłupsza spośród nich wszystkich. Byłam pod wrażeniem, że znała jednostki. Chociaż i tak je pomyliła.
- Wiecie co – zaczęłam. – Chyba zadzwonię do laboratorium. Znaleziono ich zapas jadu kiełbasianego.
Wszystkie trzy wyglądały na skonsternowane. W końcu Marry wypaliła:
- Co to jad kiełbasiany?
Teraz to ja zgięłam się wpół ze śmiechu. Wiedziałam, że są durne, ale nie do tego stopnia! Wstrzykiwały tyle tego w siebie, a nawet nie wiedziały jaką nosi nazwę. Ludzie przechodzący ulicą dziwnie się na mnie patrzyli, ale miałam to w dupie.
- Chodźmy stąd – powiedziała niespodziewanie Emily. – Nie mam ochoty spędzać czasu z tym mutantem wariatką.
- Tak, jeszcze czegoś się ode mnie nauczycie – powiedziałam, kiedy opanowałam ten napad wesołości. – Przecież musicie pozostać pustymi lalkami, które ubierają się tylko dla szpanu.
- Ty… ty… nas obrażasz ?! – zapytała z niedowierzaniem Johanna. Najwyraźniej jej mały móżdżek nie mógł pojąć tego, że cały czas się z nich wyśmiewałam. Nie dziwota przy jej poziome IQ.
Podeszłam do całej trójki bliżej niż kiedykolwiek. Mimo, że miały na sobie szpilki byłam od nich wyższa. Może i o 2 cm, ale zawsze coś. Stuknęłam palcem w pierś Johanny.
- Tak, śmiem was obrażać, zwymyślać, obrzucić obelgami i znieważać – powiedziałam mrocznie. Spojrzałam na wszystkie trzy moim najgroźniejszym spojrzeniem. Wszystkie się wzdrygnęły. – Po tym co zrobiłyście w zeszłym miesiącu mamy wojnę.
- I niby ty masz zamiar ją wygrać? – zapytała słabo Emily.
- Tak, mam zamiar ją wygrać – powiedziałam pewnie. – Nie potrzebuję świty, dzięki której innym wydaje się, że jestem niebezpieczna. Jestem jednoosobową armią, która może was zniszczyć. Nawet bez użycia siły. Ale jeżeli mnie zmusicie, to zmiażdżę każdą z was i nawet najlepszy chirurg plastyczny w Stanach nie poskłada Was do kupy.
- Widać, że jesteś zdesperowana – powiedziała przywódczyni bandy wiedźm. Udawała, że odzyskała rezon, ale w jej oczach nadal widziałam strach. – Posuwasz się do gróźb. Nieładnie.
- Tak, ale patrząc na twoje przyjaciółki, widzę, że było warto – powiedziałam triumfalnie. Pozostała dwójka zamilkła i trzęsła się jak osiki. Heh, groźby jednak się opłacają.
Emily szybko się odwróciła i spojrzała na nie. Od razu przybrały swoją codzienną, ignorancką pozę.
Spojrzały na mnie z nienawiścią i zarzuciły blond grzywy w identyczny sposób. Wyglądały jak roboty, które były zaprogramowane do wykonywania identycznych poleceń.
Weszłam do przestronnego holu i przecisnęłam się szybko do windy. Na szczęcie nie było tam już praktycznie nikogo. Najwyżej kilkoro maruderów kupujących ostatnie ubrania.
Weszłam do pustej, nowoczesnej windy. Cała była z ciemnego metalu, jedynie jedna ścian była oszklona. Na ciemnym suficie błyszczało kilka diod, przez co mogło się wydawać, że patrzy się w nocne niebo. Podłoga natomiast była wyłożona ciemno szarą wykładziną. Idealnie minimalistyczne wnętrze.
Przycisnęłam najwyżej położony przycisk i włożyłam kluczyk do małej dziurki obok numeru piętra. Dzięki temu udogodnieniu nie musiałam już biec pięciu pięter po schodach, żeby dotrzeć do mojego apartamentu.
Na szczęście jadąc w górę nikt się nie dosiadł. Mogłam cieszyć się tą chwilą samotności, w odosobnieniu. Nikt nie mógł mi już zepsuć humoru do końca opowiastkami o tym jak to źle czuje się czyiś kuzyn bratanka ciotki wujecznej brata matki prababci od strony czwartego brata z nieprawego łoża.
Dojechałam do ostatniego piętra mieszkalnego w wieżowcu. Całe było moje. No, przynajmniej do powrotu rodziców, którzy byli na jakiejś idiotycznej konferencji. I to przez cały weekend.
Rozejrzałam się po gigantycznym mieszkaniu. Rodzice musieli wykupić piętro i odpowiednio przebudować. Dzięki temu mieliśmy na własność loft, który był większy od niejednego domu. Praktycznie całe mieszkanie zajmował salon. Pomalowany był na czarno, lecz niektóre ściany były białe bądź w jakimś odcieniu szarości. Wielki czarny narożnik stał naprzeciw plazmy zajmującej prawie całą dobudowaną ścianę. Wieczorem wokół sofy zapalały się lampki podłogowe, które podświetlały ją od spodu. Nadawało to niesamowitego efektu temu minimalistycznemu pomieszczeniu. Pod każda ścianą stał jakiś mebel. A to półka na książki, a to fotel z lampką, a to etażerka, na której były poustawiane rodzinne fotografie.
Zapomniałabym o najważniejszym. Jedna ściana była cała w oknach. Gigantycznych. Od podłogi do sufitu. Dzięki temu mogłam obserwować przepiękną panoramę Chicago. Zarówno rano i wieczorem ten krajobraz wprawiał mnie w zdumienie i zachwycenie. Nie mogłam się nim znudzić.
Rzuciłam torbę przy wejściu i wskoczyłam na kanapę. Dotarłam do domu akurat, kiedy lampy uliczne zabłysnęły kilkanaście pięter pode mną. Kolejny męczący dzień dobiegał końca.
W całym domu mieliśmy zamontowane fotokomórki, dzięki czemu światła same się zapalały, kiedy, któryś z domowników pojawiał się w ich polu widzenia.
Leżałam wyciągnięta na sofie patrząc z zachwytem na nocne Chicago. Siedząc tam dostałam weny. Pobiegłam do swojego pokoju po szkicownik. Chciałam jak najszybciej przelać na papier mój pomysł.
Szybko wskoczyłam do pokoju i dostałam się do biurka. Sięgnęłam szkicownik, kilka ołówków, kredek (one nie są tylko dla dzieci) oraz gumkę i poleciałam do salonu. Znów usiadłam na sofie i postarałam się po raz drugi spojrzeć na miasto w ten sposób.
‘Mam!’ krzyknęłam w myślach. Ołówek zaczął śmigać po kartce z prędkością światła. Musiał tak samo jak ja ucieszyć się, że mam wenę. Nareszcie. Po tylu bezowocnych dniach byłam pewna, że straciłam talent do rysowania. Kiedy próbowałam narysować coś na siłę, cóż, wychodziło mi gówno. Bazgroły pierwszaka.
Ale dzisiaj było inaczej… Jakaś siła podsunęła mi pomysł narysowania tego. Nawet za bardzo nie wiedziałam co rysuje moja ręka. Całość kartki zajmował gigantyczny okrąg na którym pojawiały się inne krzywe linie. Gdyby nie ich dziwne ułożenie pomyślałabym, że rysuję Ziemię z Kosmosu. Jednak nie. Wzięłam kilka kredek i zaczęłam dodawać kolor do swojej pracy. Trochę czerwieni i pomarańczowego. Do tego błękit i zieleń. Na koniec sięgnęłam po ciemniejsze barwy – granat, grynszpan, malachitowy i szafirowy.
Ze zdziwieniem spojrzałam na skończoną pracę.
Na pierwszym planie było widać planetę. I to bardzo osobliwą. Była tak jakby przedzielona na pół. Z jednej strony była ‘żywa’ – przeważał tam błękit, jak gdyby był tam wielki ocean. Widać było również plamy szmaragdowej zieleni. Domyśliłam się, że to lasy. Natomiast druga połowa była w czarnych i brązowych barwach. Widziałam, że moja ręka narysowała tam kilka kresek przypominających drapacze chmur. Całość była oświetlona światłami. Przypomniał o mi się pewne zdjęcie. Pokazywało ono Nowy Jork nocą z wysokości ok. 500 km.  Wyglądały identycznie, mimo, że siatka świateł na mojej pracy była o wiele większa.
W tle widziałam niesamowite kawałek kosmosu. Błyszczały tam gwiazdy w niemożliwych barwach. Rubinowe, szafirowe i szmaragdowe. Wyglądały jak kamienie szlachetne rozrzucone na czarnej satynie. U góry zauważyłam urywek pierścieni jakiejś innej planety. Wyglądały jak pierścienie Saturna, jednak były złote.
Stwierdziłam, że to moja najlepsza praca. Najbardziej realistyczna. Przypominała zdjęcia z teleskopu Hubble’a, a tych w swoim życiu przejrzałam wiele. Patrzyłam na tą prace i patrzyłam. Moje oczy były przykute do tego obrazu. Nie mogłam ich oderwać. Myślałam, że moje oczy zaraz wyskoczą i przytulą tą prace, a potem wyznają jej miłość i będą żyli długo i szczęśliwie w miłosnym trójkącie.
Westchnęłam i siłą odwróciłam wzrok od szkicownika. Potem szybko go zamknęłam. Nie chciałam spędzić całego weekendu gapiąc się na zabazgraną kartkę. Położyłam się jeszcze raz na kanapie gapiąc się w sufit. W głębi duszy wydawało mi się, że mam deja vu. Jakaś cząstka mnie rozpoznała tą planetę. Rozpoznała i zaczęła tęsknić. Potem kolejna cząstka mojej duszy przypomniała sobie o tajemniczym głosie, który słyszałam, kiedy zemdlałam (albo raczej specjalnie mnie walnięto, żebym straciła przytomność). Z nieznanych mi przyczyn te dwie rzeczy miały ze sobą związek. Nie miałam pojęcia jaki. Ale coś je łączyło. W obu przypadkach czułam gigantyczną tęsknotę. To było nielogiczne. Ja nie tęskniłam za nikim, ani za niczym. Parłam do przodu nie zważając na przeszłość. Chciałam być jednostką, która decyduje o sobie. Nie słuchać rozkazów innych ludzi…
‘Za dużo myślisz’ powiedział Fred. Zawsze odzywał się w najgorszym momencie. ‘Wyluzuj, odpocznij. Wmów sobie, że jesteś znowu normalną nastolatką.’
‘Chciałbyś’ warknęłam do niego.
‘Mówię tylko to, czego ty się boisz’ stwierdził. ‘Boisz się być kimś jednolitym, normalnym. Dlatego cały czas kłócisz się z innymi, popisujesz się. Ale tak naprawdę nikt cię nigdy nie zapamięta. Na zawsze pozostaniesz cieniem w szarej masie’ powiedział dobitnie.
‘Chcesz, żebym cię zabiła?’ syknęłam. Co raz bardziej mnie denerwował. Denerwował tym, że miał rację. Nienawidziłam, kiedy ktoś inny miał rację. Wydawało mi się, że jestem niekompetentna. Że jestem głupią dziewczyną, która tylko powtarza puste fakty.
‘Zabijając mnie, zabiłabyś siebie’ zaćwierkał słodko. ‘Twoje groźby są puste. Straszysz ludzi, a i tak nic z tego nie wychodzi. Jesteś hipokrytką, kochanie’
‘Nienawidzę, kiedy masz rację’ westchnęłam. ‘Czemu jesteś taki mądry, co?’
‘Bo jestem wszystko wiedzącym sumieniem, które kocha denerwować takie zbuntowane nastolatki jak ty. Ale teraz muszę już iść. Czeka jeszcze wiele osób do denerwowania’
‘Tak, jakbyś umiał wydostać się z mojej’ prychnęłam. Czekałam na jego sarkastyczną odpowiedź, lecz zniknął. Znowu zostałam samotna. Westchnęłam i wstałam z kanapy. Poszłam do swojego pokoju włócząc swoje nogi. Otworzyłam czarne gładkie drzwi i poszłam do łóżka. Była dopiero dwudziesta, ale chciałam zatracić się w śnie. Na te kilkanaście godzin zniknąć. Chciałam, żeby moja dusza oddzieliła się od ciała. I wiedziałam, że to potrafi.
Zdjęłam wszystko i weszłam pod kołdrę w samej bieliźnie. Zaklaskałam w ręce i światła w pokoju zgasły. Miałam nadzieję, że dzisiaj w nocy nic mi się nie przyśni.
Jak zwykle nie miałam racji.