Myślałam, że
ten dzień już się skończył. Że wszystko co złe minęło i oderwę się od moich
zwykłych rozterek na treningu. Na próżno. Zresztą zawsze tak jest.
Siedziałam
oparta o ścianę i patrzyłam niewidzącym wzrokiem na wnętrze ciemnej i pustej
szatni. Wszyscy już poszli. W pośpiechu. Byleby jak najdalej ode mnie. Nie
dziwiłam im się.
Czemu ludzie
tak ode mnie uciekają? Mm... dobre pytanie. Gdybym powiedziała, że nie mam zielonego
pojęcia wyszłabym na hipokrytkę. Hipokrytkę, która nie potrafi sobie radzić z
własnymi emocjami i napada na najlepszych kumpli.
Uśmiechnęłam
się gorzko.
‘Napada?’
powiedział zbulwersowany cichy głosik w mojej głowie. Już nie po raz pierwszy.
Chyba nazwę go Fred. ‘Prawie go zabiłaś, idiotko! Powinnaś jechać do szpitala i
dowiedzieć co z nim, a nie użalać się nad sobą w brudnym kącie.’
‘Jakoś mi
się nie spieszy. Mam ochotę cię trochę po wkurzać’ odpowiedziałam w myślach
Fredowi.
‘Aha, czyli
bawi cię ta sytuacja, tak?’ zapytał wkurzony.
‘Daj mi
spokój’ powiedziałam poirytowana. Na szczęście znikł.
Oparłam się
na prawej ręce i wstałam. Przeszłam przez pustą szatnię. Stare blaszane szafki
stały w dwóch rzędach, między nimi drewniana ławka. W całym pomieszczeniu
unosił się nieprzyjemny zapach męskiego potu. Na szczęście przyzwyczaiłam się
do niego na tyle, że już mi nie przeszkadzał. Tak to jest kiedy jesteś jedyną
dziewczyną w grupie MMA.
Weszłam do
niedużej łazienki z trzema prysznicami. Na jednej ze ścian wisiało lustro. Nie
miałam ochoty przeglądać się w nim. Wiedziałam, że zobaczę jedynie obraz nędzy
i rozpaczy. Zrzuciłam przepocone strój
sportowy. Ze zdziwieniem zobaczyłam skrzepłą krew na mojej ulubionej koszulce z
Uniwersytetu Yele. Zmarkotniałam. Czyli do tego aż doszło? Któremuś z nas
poleciała krew. Miałam nadzieję, że to moja. Ale wiedziałam, że tak nie jest.
Nie miałam
ochoty o tym myśleć. Weszłam pod prysznic i włączyłam najbardziej gorącą wodę
jaka może być. Chciałam się zatracić w otrzeźwiającym bólu. Chciałam zmyć z
siebie krew mojego najlepszego przyjaciela. Wiedziałam, że to niemożliwe. Już
na zawsze będę miała na skórze piętno tego ataku.
‘Za dużo
złych myśli, Nat’ powiedziałam sobie. ‘Przestań myśleć, staraj się zapomnieć.’
Powtarzałam to jak mantrę. Wiedziałam jednak, że to nie pomoże mi pozbyć się
tych scen sprzed oczu.
To miał być zwykły
trening jak co dzień. Na początku szybka rozgrzewka. Kilka ciosów w manekin.
Potem praca w parach. Jak zwykle kilku chojraków myślało, że mnie pokona i
teraz obkładali się lodem. Westchnęłam. Faceci naprawdę nie potrafią zrozumieć
swojej przegranej.
Dlatego nie
wierzyłam w boga. Skoro stworzył mężczyznę na swoje podobieństwo, to znaczy, że
jest niezłym debilem i szowinistą.
Zaczęło się
robić gorąco, kiedy doszliśmy do grapplingu. Garstka idiotów, którzy nie
siedzieli obolali na ławce zaczęło do mnie podchodzić i zagadywać. Wiedziałam,
że to ich ulubiona część ćwiczeń. Nieraz słyszałam jak zakładali się, który
mnie dotknie w tyłek podczas walki. Mimo moich ‘lekcji’, kiedy kładłam ich na
łopatki, każdy z nich się do mnie pchał. Dzisiejsza stawka musiała być bardzo
wysoka.
Podeszłam do
Burta – największego i najbardziej rozochoconego z nich wszystkich. Wiedziałam,
że to on był buckmaherem, który zbierał zakłady. Rozejrzałam się po Sali.
Trenera nie było. Tym lepiej dla mnie.
Podeszłam do
niego ze słodkim uśmieszkiem i zatrzepotałam rzęsami. A potem walnęłam go z
prawego sierpowego. W uderzenie włożyłam całą swoją siłę, co było widoczne po
tym jak wylądował na macie. Wszyscy, którzy stali wokół mnie mieli rozdziawione
gęby.
- Jeszcze
raz będziecie próbowali tych swoich głupich gierek i wszyscy będziecie wyglądać
jak ten idiota – powiedziałam groźnie patrząc na każdego z pode łba. – Tyle, że
niektórzy dostaną w bardziej unerwione miejsca.
Z tyłu Sali
dobiegł mnie śmiech. Wiedziałam kto to się śmiał. Odwróciłam się od bandy
półgłówków zarzucając przy tym włosami.
- Debile –
mruknęłam.
Podeszłam do
mojego najlepszego przyjaciela, Jimmy’ego. Akurat dusił się ze śmiechu. Jak
zwykle wyglądał uroczo. Wysoki blondyn, błękitne oczy i opalona skóra. Bardziej
nadawał się na surfera niż zawodnika MMA. Ale wiedziałam, że jest świetny w
walce. Jako jedyny potrafił mnie pokonać. Ale tylko raz. Więcej mu nie
pozwoliłam. Zawsze miły i lojalny. Nie jeden raz pomógł mi przemówić do rozumu
tym osiłkom.
- Co cię tak
śmieszy? – zapytałam z uśmiechem.
- Nic,
zupełnie nic – powiedział uspokajając się. – Ale mina Burta kiedy lądował na
łopatkach – to było coś. Zabiłbym wtedy za aparat.
- Tsa… Mam
nadzieję, że teraz im na trochę przejdzie – powiedziałam wyginając sobie ręce.
- Nat, im
nigdy nie przejdzie – powiedział z szelmowskim uśmiechem. – Przecież sama
mówiłaś, że wszyscy faceci to duże dzieci.
- Tak, ale
znam jeden wyjątek.
Jim miał już
coś powiedzieć, kiedy trener zagwizdał na koniec przerwy.
Westchnęłam
i ustawiłam się do ataku. Jim przybrał identyczną. Czekaliśmy, które pierwsze
zaatakuje. Widziałam, że stał zbyt luźno. Wiedziałam, że to tylko trik, żeby
mnie sprowokować. Ale i tak rzuciłam się na niego pierwsza.
Cóż, jego
plan się spełnił.
Bezbłędnie
zablokował mój atak i wykonał na mnie dźwignie łokciową. Wylądowałam na plecach
z niezłym plaskiem. Ale nie byłam mu dłużna. Zarzuciłam mu kolana na szyję i
powaliłam na łopatki. Zrobiłam przewrót nadal trzymając jego głowę między
kolanami. Musiałam go nieźle poddusić bo miał fioletową twarz. Rozluźniłam
chwyt kolan i od razu to wykorzystał. Wyswobodził głowę i łapiąc mnie za nogę,
wykręcił mi kolano. Zwarłam się z nim w uścisku i nie wiedzieliśmy która noga
jest kogo. Próbowałam się wyswobodzić i kopnęłam go porządnie piętą w szczękę.
Wydawało mi się, że słyszałam zgrzyt. Zwolnił chwyt, co szybko wykorzystałam. Znalazłam
się nad nim. I…
Jim walnął mnie
w tyłek!
- Wygrałem –
krzyknął.
Na Sali było
słychać krzyki chłopaków. Jedni szczęśliwi, inni źli, że to nie im się udało.
Pomyliłam
się. Był taki jak oni. Tylko udawał.
Coś we mnie
pękło. Poczułam niesamowitą furię. Chęć niesienia śmierci. Mój najlepszy
przyjaciel, powiernik był zdrajcą! Miałam ochotą rozszarpać go jak szmacianą
lalkę.
Potem był
tylko chaos. Z nieludzkim krzykiem rzuciłam się na Jima i zaczęłam zadawać mu
najsilniejsze ciosy jakie potrafiłam. Uderzałam na oślep. Najważniejsze, żeby
zadać ból. Żeby wyładować swoją nienawiść. Żeby wyładować wszystkie negatywne
emocje, które siedziały głęboko we mnie.
Czułam, że
ktoś próbuje mnie odciągnąć. Rzuciłam się na kolejnego. Wszyscy byli w to
zamieszani. Powinni ponieść karę! Powinni cierpieć męki! I już ja się o to
postaram. Oprócz mięśni zaczęłam używać paznokci. Ostrych jak pazury. Musiałam
komuś przejechać nimi po twarzy, bo usłyszałam okrzyk bólu. Nie wiedziałam komu
to zrobiłam. Miałam jedynie nadzieję, że cierpiał.
Nagle
poczułam oszałamiający ból z tyłu głowy. Chciałam się odwrócić i zaatakować
tego, który mnie uderzył. Ale nie było już nic. Odleciałam.
Poczułam, że
leżę na czymś miękkim. Na puchu. A może chmurze. Nie miałam pojęcia. Ale było
mi niesamowicie wygodnie. Nie chciałam otwierać oczu, ale coś mi podpowiadało,
że to co zobaczę, będzie niesamowite.
Z niechęcią
otworzyłam jedno oko. Pierwsze rozejrzało się po okolicy i stwierdziło, że
drugie również powinno się otworzyć. Zamrugałam i przed moimi oczami ukazało
się… hmm.. niebo.
Wokół mnie
były chmury. Większe i mniejsze. Gdzieniegdzie widziałam skrawki błękitu. Moja
skórę pieściły promienie słońca.
Poczułam, że
mam na sobie coś. Przynajmniej nie byłam goła. Podniosłam się lekko i
zauważyłam, że była to długa i zwiewna sukienka. Delikatna jak puszek. Biała
jak śnieg. Kontrastowała z moimi długi czarnymi jak noc włosami.
Parsknęłam
śmiechem. Ekstra. Umarłam! I najwyraźniej trafiłam do nieba! Good one. Nie
dość, że nie wierzę w boga to jeszcze nie raz wyrażałam się o nim nie fajnie. A
tu proszę! Zbawienie. Nadal się śmiałam kiedy usłyszałam czyjś bardzo znajomy
głos. Zamarłam.
To nie
dzieje się naprawdę.
To
niemożliwe.
- Nathalie –
powiedział ten aksamitny głos, o którym marzyłam nie jednej nocy. Głos, przez
który wypłakałam wiele łez. A dokładniej przez jego właściciela.
Wstałam z
chmury, na której leżałam. Chciałam go spotkać. Tak. Teraz. Zaraz. Tutaj.
Bylebym mogła go zobaczyć.
Moje ruchy były spowolnione. Tak jakbym
poruszała się w wodzie. Skakałam z chmury na chmurę. Za każdym razem kiedy
lądowałam, myślałam, że spadnę. No cóż, chyba nie na darmo uczą nas w szkole,
że chmury są z wody i nie można po nich chodzić, prawda?
Z każdym
krokiem słyszałam jego głos co raz bliżej, i bliżej, i bliżej. Byłam
szczęśliwa, że się zbliżam. Ale wiedziałam, że to nie może być on. Był tam
gdzieś na dole. Nie mógł umrzeć.
- Nathalie –
powiedział z ulgą. Nadal go nie widziałam. – Już myślałem, że nie przyjdziesz.
Nadal się
rozglądałam. Nigdzie go nie było.
- Nathalie.
Tutaj. Jestem przed tobą – powiedział.
- Nathalie…
Nathalie. Nathalie!
Otworzyłam
oczy. W powietrzu było czuć sole trzeźwiące. Powoli się podniosłam i
rozejrzałam po Sali. Obok mnie kucał trener Turner. Maił wkurzona minę.
Rozejrzałam się po Sali treningowej. Gołe, białe ściany z kilkoma plakatami
wielkich zawodników MMA takich jak … czy… . W jednym kącie stało kilka
manekinów. Nieopodal kilkanaście hantli i sztang oraz wiele innych przyrządów
pomagających budować masę. Cała sala była wyłożona różnokolorowymi matami.
Jedna była wyraźnie… hmm… wybrakowana. Wszędzie leżały kawałki lateksu i gąbka.
Widziałam również wielkie plamy krwi.
Oprócz
trenera i mnie nie było nikogo.
- Masz nam
coś do powiedzenia, Nathalie? – zapytał trener. Wzdrygnęłam się na dźwięk jego
głosu. Zapomniałam, że tutaj był. Czułam się jak we śnie.
- N… nie
wiem – powiedziałam nadal na niego nie spoglądając. Nie chciałam znowu patrzeć
na osobę, która tak szanowałam. Nie po tym co się wydarzyło na Sali.
- Nathalie – powiedział twardo. Odwróciłam się
do niego z niechęcią. Z trudem spojrzałam w jego oczy.
Trener
Turner był jedynym facetem, z którym ćwiczyłam, do którego miałam naprawdę
szacunek. Miał jakieś czterdzieści lat, jednak jego ciało mówiło co innego.
Wielkie, barczyste ramiona, umięśniony brzuch i nogi. Jego muskulatura była
mocno zarysowana, przez co niektórzy przezywali go Hulk. Brązowe włosy
ostrzyżone na rekruta, grube brwi i blizny na twarzy nie zachęcały do komitywy
z nim. Wiele osób się go bało. Jednak Turner nie raz pomógł mi w trudnej
sytuacji. Miałam do niego respekt, może nawet go lubiłam. Ale teraz… kiedy
spojrzałam w jego ciemne oczy… załamałam się. Widziałam w nich niechęć, odrazę,
strach, zawód. Wszystkie uczucia, których się bałam. I tak osoba, którą
najbardziej szanowałam, spojrzała na mnie wyrażając wszystkie te uczucia.
Dość.
Odwróciłam wzrok. Nie mogłam patrzeć w jego oczy. Czułam się okropnie. Cały
świat się załamał. Chciałam zamknąć się we własnym pokoju i nigdy z niego nie
wychodzić. Siedzieć tam na wieki. Rozcinać powoli skórę. Patrzeć jak krew
spływa po skórze. Czując, jak ból otrzeźwia myśli. Chciałam zniknąć. Przestać
istnieć. Umrzeć.
Co ja
zrobiłam?! Prawie zabiłam najlepszego kumpla, ciężko raniłam połowę drużyny,
drugie pół lekko. Nawet trener dostał. Zauważyłam na jego twarzy nową rysę. W
całej Sali było czuć metaliczny zapach krwi, który zaczynał mnie dusić.
Chciałam stąd uciec. I nigdy nie wracać.
- Tak
naprawdę to nic nie mogę zrobić z ta sprawą – powiedział niespodziewanie
Turner. – Zaatakowałaś 30 osób w pojedynkę. I każdy odniósł rany. Ba,
przyjechało pięć ambulansów, żeby zabrać rannych.– Westchnął. – Nathalie,
powiedz mi, czemu ich zaatakowałaś?
- Nie chcę o
tym rozmawiać – powiedziałam cicho. Nie chciałam o tym myśleć. Chciałam
zapomnieć. Zatracić się.
- Wszyscy
robimy coś czego nie chcemy – powiedział trener wstając. – No a teraz pokaż
jaką jesteś dzielną dziewczynką i powiedz mi czemu go zaatakowałaś.
Patrzył na
mnie z góry, przez co czułam się jak mała dziewczynka. Nie miałam odwagi się
przeciwstawić komuś, kto mógł mi spieprzyć przyszłość.
- Bo chodzi
o to… - westchnęłam. – Chodzi o to, że ta banda idiotów zakładała się o to,
któremu z nich uda się trafić w mój tyłek. Domyśliłam się, że stawka dzisiaj
była wysoka, ponieważ bili się o to, który będzie z mną walczyć. I… i… Jimiemu
dzisiaj się udało. I wtedy coś we mnie pękło. Wydawało mi się, że jest całym
złem świata. Że każdy facet jest złem, które trzeba wyeliminować. – Spojrzałam
na trenera błagalnie. Musiałam wyglądać jak zbity pies. Załamana, w porwanych i
zakrwawionych ciuchach. – Proszę, nie zmuszaj mnie, żebym dalej o tym mówiła.
Turner
westchnął. Widziałam, że toczy ze sobą walkę. Nie wiedziałam jednak o co
walczył.
- Dobra,
zrobimy tak – zaczął. – Wyciszamy sprawę. Powiemy, że mieliśmy bardzo ostry
trening. Każdy, kto spróbuje pisnąć parę z ust będzie miał problemy. – Spojrzał
na mnie groźnie. – To tyczy się również ciebie. Jeżeli będziesz to
rozpamiętywać, w końcu się wygadasz, a wtedy wszyscy będą mieli przesrane, a
szczególnie ty. Więc weź się w garść i pokaż, że nie jesteś beksą.
Tak naprawdę
nie płakałam od kiedy zaczęłam się uczyć MMA. Do tamtego momentu płakałam co
najmniej raz w tygodniu. Mimo niezłego łomotu, który dostałam na samym
początku, z moich oczu nie wyleciała żadna łza. Jednak Turner o dziwo znał moją
słabość i wypominał mi ją, kiedy chciał, żebym bardziej się przyłożyła.
Na treningu
nauczyłam się jednej ważnej zasady. Słuchaj się starszych, a na tym zyskasz.
Tak więc postanowiłam wypełnić „rozkaz generała”.
Wstałam i
zasalutowałam. Chciałam jeszcze stuknąć obcasami. W trampkach średnio mi to
wyszło.
- Tak jest,
generale – powiedziałam oficjalnym tonem. Parsknęłam śmiechem i poszłam do
szatni jak gdyby nigdy nic.
Woda pod
prysznicem stała się zimna. Prawie krzyknęłam, kiedy bicze lodowatej wody zaczęły
smagać moją nagą skórę. Szybko wyłączyłam prysznic.
O dziwo, po
przypomnieniu sobie wszystkiego co się dzisiaj wydarzyło, poczułam się lepiej.
Nie byłam już załamaną wariatką, która chce się zabić. Jednak często miałam
takie nastroje. Nienawidziłam ich. Czułam się przez to słaba. A ja nie mogę być
słaba. Muszę być silna. Muszę coś udowodnić sobie i światu.
Wyszłam spod
prysznica i podniosłam ręcznik z żółto – brązowej posadzki. Musiała spaść,
kiedy zatraciłam się w swoich wspomnieniach.
Szybko go podniosłam
i zaczęłam szybko się wycierać. Wycierałam się najmocniej jak mogłam. Jedna
sprawa nie dawała mi spokoju. Jedyna, która była dla mnie tajemnicą.
Mój odlot.
Jakim cudem znalazłam się w niebie? I kim był ten facet? Wtedy myślałam, że był
jedynym powodem dla którego warto było żyć. Chciałam rzucić wszystko i być
tylko z nim. Był jak jedyny punkt w całym Wszechświecie, który mógłby mnie
utrzymać przy sobie, zrozumieć.
Ale kim on
był?! Nienawidziłam czegoś nie wiedzieć.
‘Przestań
rozmyślać i idź do domu, cioto’ powiedział niespodziewanie Fred.
‘Nie jesteś
zbyt miły w stosunku co do mnie, hę ?’ zapytałam zaczepnie.
‘A ty nigdy
nie jesteś mi dłużna’ powiedział rzeczowym tonem. ‘No już. Idź się ubierać.
Przecież masz jeszcze do przejechania pół miasta. A zaraz będzie noc. Wiesz kto
grasuje po North Michigan Ave wieczorem.’
‘Masz rację’
powiedziałam z westchnieniem.
Przeszłam
zawinięta w ręcznik przez szatnie. Dobrze, że miałam klapki. Inaczej
nabawiłabym się niezłej grzybicy. Pewnie małe grzybki zarosłyby mi stopę tak,
że przypominałaby ściółkę w lesie.
Podeszłam do
starej blaszanej szafki, w której miałam swoje ubrania i wszystkie osobiste
rzeczy. Szybko się ubrałam, a ręcznik i brudne ubrania z treningu wsadziłam do
torby treningowej. Przerzuciłam ją przez
ramię i poszłam jeszcze do łazienki. Chciałam zobaczyć, czy nie wyglądam jak neandertalczyk,
który walczył o jedzenie.
Na szczęście
prezentowałam się nienagannie. Czarne włosy upięłam w kok, żeby mi nie
przeszkadzały. Duże, lodowato błękitne oczy okalał wachlarz ciemnych rzęs. Nie
za duży nos, taki, który idealnie pasował do reszty twarzy. Do tego jeszcze
pełne usta. Na moje szczęście na bladej skórze nie było żadnych ran. Wyglądałam
jak normalna nastolatka, którą dzisiaj przestałam być.
Westchnęłam
i wyszłam z szatni idąc w stronę wyjścia. Nie chciałam iść tą droga upokorzeń.
Nie chciałam widzieć przerażonych i zniesmaczonych min pracowników klubu.
Jednak idąc
głównym korytarzem okazało się, że nic takiego nie nastąpi. Wszyscy gawędzili
ze sobą tak jak co dzień. Uśmiechnęłam się w duchu. Turner serio wszystko
wyciszył. Miałam szczęście.
Wyszłam
szybko na zewnątrz zbiegając po schodkach i poleciałam na przystanek. Słońce
już zaczynało zachodzić. Zanim dotrę autobusem w odpowiednie miejsce, słońce
będzie już przy horyzoncie. Co znaczyło…
Biegłam
ulicami Chicago. Chciałam jak najszybciej trafić na przystanek. Może zdążyłabym
na wcześniejszy autobus.
Zauważyłam,
że autobus właśnie podjeżdża. Przyspieszyłam i wpadłam jak torpeda do jednego z
autobusów linii czerwonej. Przy okazji potrąciłam kilka osób, co było słychać w
niezadowolonych głosach. Zignorowałam to.
Na szczęście
podróż szybko się skończyła. Jednak nie pomyliłam się. Dotarłam do centrum
akurat wtedy, kiedy zapadał zmierzch. Jęknęłam. Chciałam uniknąć tego spotkania
za wszelką cenę.
Wysiadłam na
przystanku Michigan & Delaware, czyli moje mieszkanie było już niedaleko.
Wróć, mój apartament był niedaleko.
Już byłam
pewna, że dzisiaj ujdę z życiem. Jednak fata kochały mnie wkurzać. Chciały mi
udowodnić, że dzisiaj nie mam ani krztyny szczęścia. Ech, czasami naprawdę mnie
denerwują.
Spojrzałam
niechętnie w stronę wejścia do 900 North Michigan Ave. Właśnie wychodziły
stamtąd trzy roześmiane dziewczyny. Skrzywiłam się mimowolnie. Była to Trójca
Święta z Young Magnat High School. Marry James, Johanna Libermaen i, najgorsza
ze wszystkich, Emily Styles. Trzy najwredniejsze, najbardziej płytkie i
najbardziej zachłanne idiotki jakie kiedykolwiek znałam. Trzy wredne blondynki
(oczywiście nienaturalne, a jak myślałeś?) z idealnymi częściami ciała i
twarzy. Od dawna byłam ciekawa ile operacji przeszły zanim tak wyglądały.
Trzeba stawić czoła swoim największym lękom. Domyśliłam się, że mnie zauważyły,
kiedy usłyszałam salwę śmiechu.
- Patrzcie
państwo – powiedziała śmiejąc się Emily. – Przecież to nasza miss mięśniaków.
Pozostałe
dwie idiotki zaczęły się z tego tak śmiać, że prawie się udusiły. Szkoda, że
tylko prawie.
Założyłam
ramiona piersiach. Chciałam je wyeksponować, ponieważ był to ich słaby punkt.
Żadna z nich nie dostała pozwolenia na operację biustu, przez co wyglądały jak
wytapetowane deski do prasowania.
-
Przynajmniej nie potrzebuję tony gładzi szpachlowej, żeby zakryć trądzik –
odgryzłam się im.
- A my nie
potrzebujemy tony perfum, żeby nie śmierdzieć tak jak ty – powiedziała Johanna.
Najgłupsza spośród nich wszystkich. Byłam pod wrażeniem, że znała jednostki.
Chociaż i tak je pomyliła.
- Wiecie co
– zaczęłam. – Chyba zadzwonię do laboratorium. Znaleziono ich zapas jadu
kiełbasianego.
Wszystkie
trzy wyglądały na skonsternowane. W końcu Marry wypaliła:
- Co to jad
kiełbasiany?
Teraz to ja
zgięłam się wpół ze śmiechu. Wiedziałam, że są durne, ale nie do tego stopnia!
Wstrzykiwały tyle tego w siebie, a nawet nie wiedziały jaką nosi nazwę. Ludzie
przechodzący ulicą dziwnie się na mnie patrzyli, ale miałam to w dupie.
- Chodźmy
stąd – powiedziała niespodziewanie Emily. – Nie mam ochoty spędzać czasu z tym
mutantem wariatką.
- Tak,
jeszcze czegoś się ode mnie nauczycie – powiedziałam, kiedy opanowałam ten
napad wesołości. – Przecież musicie pozostać pustymi lalkami, które ubierają
się tylko dla szpanu.
- Ty… ty…
nas obrażasz ?! – zapytała z niedowierzaniem Johanna. Najwyraźniej jej mały
móżdżek nie mógł pojąć tego, że cały czas się z nich wyśmiewałam. Nie dziwota
przy jej poziome IQ.
Podeszłam do
całej trójki bliżej niż kiedykolwiek. Mimo, że miały na sobie szpilki byłam od
nich wyższa. Może i o 2 cm, ale zawsze coś. Stuknęłam palcem w pierś Johanny.
- Tak, śmiem
was obrażać, zwymyślać, obrzucić obelgami i znieważać – powiedziałam mrocznie.
Spojrzałam na wszystkie trzy moim najgroźniejszym spojrzeniem. Wszystkie się
wzdrygnęły. – Po tym co zrobiłyście w zeszłym miesiącu mamy wojnę.
- I niby ty
masz zamiar ją wygrać? – zapytała słabo Emily.
- Tak, mam
zamiar ją wygrać – powiedziałam pewnie. – Nie potrzebuję świty, dzięki której
innym wydaje się, że jestem niebezpieczna. Jestem jednoosobową armią, która
może was zniszczyć. Nawet bez użycia siły. Ale jeżeli mnie zmusicie, to
zmiażdżę każdą z was i nawet najlepszy chirurg plastyczny w Stanach nie
poskłada Was do kupy.
- Widać, że
jesteś zdesperowana – powiedziała przywódczyni bandy wiedźm. Udawała, że
odzyskała rezon, ale w jej oczach nadal widziałam strach. – Posuwasz się do
gróźb. Nieładnie.
- Tak, ale
patrząc na twoje przyjaciółki, widzę, że było warto – powiedziałam triumfalnie.
Pozostała dwójka zamilkła i trzęsła się jak osiki. Heh, groźby jednak się
opłacają.
Emily szybko
się odwróciła i spojrzała na nie. Od razu przybrały swoją codzienną, ignorancką
pozę.
Spojrzały na
mnie z nienawiścią i zarzuciły blond grzywy w identyczny sposób. Wyglądały jak
roboty, które były zaprogramowane do wykonywania identycznych poleceń.
Weszłam do
przestronnego holu i przecisnęłam się szybko do windy. Na szczęcie nie było tam
już praktycznie nikogo. Najwyżej kilkoro maruderów kupujących ostatnie ubrania.
Weszłam do
pustej, nowoczesnej windy. Cała była z ciemnego metalu, jedynie jedna ścian
była oszklona. Na ciemnym suficie błyszczało kilka diod, przez co mogło się
wydawać, że patrzy się w nocne niebo. Podłoga natomiast była wyłożona ciemno szarą
wykładziną. Idealnie minimalistyczne wnętrze.
Przycisnęłam
najwyżej położony przycisk i włożyłam kluczyk do małej dziurki obok numeru
piętra. Dzięki temu udogodnieniu nie musiałam już biec pięciu pięter po
schodach, żeby dotrzeć do mojego apartamentu.
Na szczęście
jadąc w górę nikt się nie dosiadł. Mogłam cieszyć się tą chwilą samotności, w
odosobnieniu. Nikt nie mógł mi już zepsuć humoru do końca opowiastkami o tym
jak to źle czuje się czyiś kuzyn bratanka ciotki wujecznej brata matki prababci
od strony czwartego brata z nieprawego łoża.
Dojechałam
do ostatniego piętra mieszkalnego w wieżowcu. Całe było moje. No, przynajmniej
do powrotu rodziców, którzy byli na jakiejś idiotycznej konferencji. I to przez
cały weekend.
Rozejrzałam
się po gigantycznym mieszkaniu. Rodzice musieli wykupić piętro i odpowiednio
przebudować. Dzięki temu mieliśmy na własność loft, który był większy od
niejednego domu. Praktycznie całe mieszkanie zajmował salon. Pomalowany był na
czarno, lecz niektóre ściany były białe bądź w jakimś odcieniu szarości. Wielki
czarny narożnik stał naprzeciw plazmy zajmującej prawie całą dobudowaną ścianę.
Wieczorem wokół sofy zapalały się lampki podłogowe, które podświetlały ją od
spodu. Nadawało to niesamowitego efektu temu minimalistycznemu pomieszczeniu.
Pod każda ścianą stał jakiś mebel. A to półka na książki, a to fotel z lampką,
a to etażerka, na której były poustawiane rodzinne fotografie.
Zapomniałabym
o najważniejszym. Jedna ściana była cała w oknach. Gigantycznych. Od podłogi do
sufitu. Dzięki temu mogłam obserwować przepiękną panoramę Chicago. Zarówno rano
i wieczorem ten krajobraz wprawiał mnie w zdumienie i zachwycenie. Nie mogłam
się nim znudzić.
Rzuciłam
torbę przy wejściu i wskoczyłam na kanapę. Dotarłam do domu akurat, kiedy lampy
uliczne zabłysnęły kilkanaście pięter pode mną. Kolejny męczący dzień dobiegał
końca.
W całym domu
mieliśmy zamontowane fotokomórki, dzięki czemu światła same się zapalały,
kiedy, któryś z domowników pojawiał się w ich polu widzenia.
Leżałam
wyciągnięta na sofie patrząc z zachwytem na nocne Chicago. Siedząc tam dostałam
weny. Pobiegłam do swojego pokoju po szkicownik. Chciałam jak najszybciej
przelać na papier mój pomysł.
Szybko
wskoczyłam do pokoju i dostałam się do biurka. Sięgnęłam szkicownik, kilka
ołówków, kredek (one nie są tylko dla dzieci) oraz gumkę i poleciałam do
salonu. Znów usiadłam na sofie i postarałam się po raz drugi spojrzeć na miasto
w ten sposób.
‘Mam!’
krzyknęłam w myślach. Ołówek zaczął śmigać po kartce z prędkością światła.
Musiał tak samo jak ja ucieszyć się, że mam wenę. Nareszcie. Po tylu
bezowocnych dniach byłam pewna, że straciłam talent do rysowania. Kiedy
próbowałam narysować coś na siłę, cóż, wychodziło mi gówno. Bazgroły
pierwszaka.
Ale dzisiaj
było inaczej… Jakaś siła podsunęła mi pomysł narysowania tego. Nawet za bardzo
nie wiedziałam co rysuje moja ręka. Całość kartki zajmował gigantyczny okrąg na
którym pojawiały się inne krzywe linie. Gdyby nie ich dziwne ułożenie
pomyślałabym, że rysuję Ziemię z Kosmosu. Jednak nie. Wzięłam kilka kredek i
zaczęłam dodawać kolor do swojej pracy. Trochę czerwieni i pomarańczowego. Do
tego błękit i zieleń. Na koniec sięgnęłam po ciemniejsze barwy – granat,
grynszpan, malachitowy i szafirowy.
Ze
zdziwieniem spojrzałam na skończoną pracę.
Na pierwszym
planie było widać planetę. I to bardzo osobliwą. Była tak jakby przedzielona na
pół. Z jednej strony była ‘żywa’ – przeważał tam błękit, jak gdyby był tam
wielki ocean. Widać było również plamy szmaragdowej zieleni. Domyśliłam się, że
to lasy. Natomiast druga połowa była w czarnych i brązowych barwach. Widziałam,
że moja ręka narysowała tam kilka kresek przypominających drapacze chmur.
Całość była oświetlona światłami. Przypomniał o mi się pewne zdjęcie.
Pokazywało ono Nowy Jork nocą z wysokości ok. 500 km. Wyglądały identycznie, mimo, że siatka
świateł na mojej pracy była o wiele większa.
W tle
widziałam niesamowite kawałek kosmosu. Błyszczały tam gwiazdy w niemożliwych
barwach. Rubinowe, szafirowe i szmaragdowe. Wyglądały jak kamienie szlachetne
rozrzucone na czarnej satynie. U góry zauważyłam urywek pierścieni jakiejś
innej planety. Wyglądały jak pierścienie Saturna, jednak były złote.
Stwierdziłam,
że to moja najlepsza praca. Najbardziej realistyczna. Przypominała zdjęcia z
teleskopu Hubble’a, a tych w swoim życiu przejrzałam wiele. Patrzyłam na tą
prace i patrzyłam. Moje oczy były przykute do tego obrazu. Nie mogłam ich
oderwać. Myślałam, że moje oczy zaraz wyskoczą i przytulą tą prace, a potem
wyznają jej miłość i będą żyli długo i szczęśliwie w miłosnym trójkącie.
Westchnęłam
i siłą odwróciłam wzrok od szkicownika. Potem szybko go zamknęłam. Nie chciałam
spędzić całego weekendu gapiąc się na zabazgraną kartkę. Położyłam się jeszcze
raz na kanapie gapiąc się w sufit. W głębi duszy wydawało mi się, że mam deja
vu. Jakaś cząstka mnie rozpoznała tą planetę. Rozpoznała i zaczęła tęsknić.
Potem kolejna cząstka mojej duszy przypomniała sobie o tajemniczym głosie,
który słyszałam, kiedy zemdlałam (albo raczej specjalnie mnie walnięto, żebym
straciła przytomność). Z nieznanych mi przyczyn te dwie rzeczy miały ze sobą
związek. Nie miałam pojęcia jaki. Ale coś je łączyło. W obu przypadkach czułam
gigantyczną tęsknotę. To było nielogiczne. Ja nie tęskniłam za nikim, ani za
niczym. Parłam do przodu nie zważając na przeszłość. Chciałam być jednostką,
która decyduje o sobie. Nie słuchać rozkazów innych ludzi…
‘Za dużo
myślisz’ powiedział Fred. Zawsze odzywał się w najgorszym momencie. ‘Wyluzuj,
odpocznij. Wmów sobie, że jesteś znowu normalną nastolatką.’
‘Chciałbyś’
warknęłam do niego.
‘Mówię tylko
to, czego ty się boisz’ stwierdził. ‘Boisz się być kimś jednolitym, normalnym.
Dlatego cały czas kłócisz się z innymi, popisujesz się. Ale tak naprawdę nikt
cię nigdy nie zapamięta. Na zawsze pozostaniesz cieniem w szarej masie’
powiedział dobitnie.
‘Chcesz,
żebym cię zabiła?’ syknęłam. Co raz bardziej mnie denerwował. Denerwował tym,
że miał rację. Nienawidziłam, kiedy ktoś inny miał rację. Wydawało mi się, że
jestem niekompetentna. Że jestem głupią dziewczyną, która tylko powtarza puste
fakty.
‘Zabijając
mnie, zabiłabyś siebie’ zaćwierkał słodko. ‘Twoje groźby są puste. Straszysz
ludzi, a i tak nic z tego nie wychodzi. Jesteś hipokrytką, kochanie’
‘Nienawidzę,
kiedy masz rację’ westchnęłam. ‘Czemu jesteś taki mądry, co?’
‘Bo jestem
wszystko wiedzącym sumieniem, które kocha denerwować takie zbuntowane
nastolatki jak ty. Ale teraz muszę już iść. Czeka jeszcze wiele osób do
denerwowania’
‘Tak, jakbyś
umiał wydostać się z mojej’ prychnęłam. Czekałam na jego sarkastyczną
odpowiedź, lecz zniknął. Znowu zostałam samotna. Westchnęłam i wstałam z
kanapy. Poszłam do swojego pokoju włócząc swoje nogi. Otworzyłam czarne gładkie
drzwi i poszłam do łóżka. Była dopiero dwudziesta, ale chciałam zatracić się w
śnie. Na te kilkanaście godzin zniknąć. Chciałam, żeby moja dusza oddzieliła
się od ciała. I wiedziałam, że to potrafi.
Zdjęłam
wszystko i weszłam pod kołdrę w samej bieliźnie. Zaklaskałam w ręce i światła w
pokoju zgasły. Miałam nadzieję, że dzisiaj w nocy nic mi się nie przyśni.
Jak zwykle
nie miałam racji.