wtorek, 2 kwietnia 2013

Rozdział 4 (hmmm... nie wiem czy duzo, ale trochę wulgaryzmów jest)


Siedziałam z czołem opartym o szybę samolotowego okna. Właśnie lecieliśmy nad jeziorem Erie. Okazało się, że rodzice wymyślili wyjazd na wieś do Europy. Do Anglii. Jednak nie do Londynu. Jedziemy na jakąś wieś pośród zielonych łanów traw, w której wszyscy hodują owce i jedzą tylko to co im urośnie. Gdy to usłyszałam zaczęłam walić głową w ścianę przy stanowisku odpraw. Wszyscy zaczęli się na mnie dziwnie gapić, ale to norma.
Patrzyłam na chmury, które przelatywały nade mną z zawrotna prędkością. Przypomniała mi się wizja z wczorajszego treningu. To takie dziwne, że tyle się wydarzyło, a minęły zaledwie dwa dni. Czas jest zagadką. Jednak tą myśl wyparła inna. Wiadomość. Ten dziwny SMS od prywatnego numeru. O co chodzi? Czemu jestem w niebezpieczeństwie? W ogóle, jak ja mogę być w niebezpieczeństwie? Ale najgorsze z tego wszystkiego, była wiadomość o ucieczce Jima. Jakim cudem mój kumpel umiał się podnieść z łóżka po tym, co wczoraj narobiłam? To wręcz niedorzeczne. I czy to on jest tym niebezpieczeństwem?
Potrząsnęłam głową. Za dużo myśli. Może się zdrzemnę. Tak na godzinkę, zanim przesiądziemy się w Nowym Jorku. Hmm… ten fotel jest taki miękki. A rodzice są tak cicho. W ogóle nie rozmawiają przez telefony, nie stukają w klawiatury… Jest tak błogo…

Znalazłam się na dachu Empire State Building w Nowym Jorku. Rozejrzałam się podziwiając piękną panoramę tego gigantycznego miasta. Zakochałam się w nim od pierwszego wejrzenia. Jednak rzadko mogę odwiedzać Manhattan i przemierzać 5 Aleję, przez co moje serce ubolewa.
- Zamyślona marzycielka… Ten obraz nie pasuje do tak niebezpiecznej osoby jak ty – powiedział znajomy i bardzo denerwujący głos.
- Znowu ty? – Zapytałam nie odwracając się. – Będziesz mnie nękał za każdym razem, kiedy zamknę oczy?
Podszedł i oparł się o balustradę obok mnie. W mojej głowie pojawiała się wizja, w której przerzucam go na drugą stronę i jak ślicznie rozwala się na ziemi. Tsa… To by było piękne.
Usłyszałam wybuch śmiechu. Spojrzałam na niego zdziwiona. Wyglądał tak samo jak w nocy. Czarne spodnie, sportowa marynarka, zapięta pod szyję czarna koszula, głupi uśmiech na twarzy i te dziwne fioletowe oczy. Nadal wyglądały nienaturalnie.
- Nie ładnie, Nat, oj, nie ładnie – powiedział kręcąc głową. – Chciałaś wyrzucić swojego sprzymierzeńca? Mało kto pochwaliłby takie postępowanie.
- Nie obchodzą mnie inni – odburknęłam. – Ważne jest to co robię dla siebie, a reszta niech się wali. Ty szczególnie. A tak w ogóle to skąd ty wiesz co mam ochotę zrobić?
- Tak jak mówiłem wczoraj, myślałem, że jesteś bardziej bystra – stwierdził pocierając podbródek ręką. Co raz bardziej miałam ochotę go zepchnąć, to i tak tylko sen.
- Że niby co? – zapytałam z sarkazmem. – Jesteś ucieleśnieniem Edwarda i czytasz w moich myślach, wpływasz na moją świadomość, a do tego tworzysz te sny? Stek bzdur.
- Voila! – krzyknął. Podniosłam brew. O co chodzi temu czubkowi?
- Serio? Chyba sobie ze mnie jaja robisz.
- Z tak pięknej osóbki jak ty nie można sobie robić jaj – powiedział mrugając do mnie. Zauważyłam grubą kreskę kredki do oczu na jego powiece. - Szczególnie wtedy, kiedy wiesz, że może cię zabić jednym ruchem ręki.
Popatrzyłam na niego wilkiem, jednak nic nie odpowiedziałam. Znowu rozejrzałam się po wieżowcach na wyspie. Jak tu pięknie. Szczególnie w tak słoneczny dzień jak dzisiaj. Promienie odbijały się od szklanych powierzchni drapaczy chmur. Dzień był wprost idealny na wypoczynek. Tylko iść po koc i walnąć się na trawie w Central Parku.
- Tak więc mówisz, że możesz panować nad cudzą świadomością i podświadomością? – zapytałam już łagodniejszym tonem. Muszę się dowiedzieć co tu jest grane, a nie chciało mi się go znowu zbić na kwaśne jabłko.
- Ogólnie mówiąc – przytaknął. Popatrzył na mnie podejrzliwie i odwrócił wzrok w stronę miasta. – Tak naprawdę mam dar do kontrolowania pewnych obszarów mózgu, które są odpowiedzialne za zmysły czy za przetwarzanie myśli. Dzięki temu mogę usłyszeć twoje myśli jeżeli zechcę albo wprowadzę cię w scenerię snu takiego jak ten tu. Jednak nie potrafię nic więcej. Czytanie w myślach jest moim sharinem, twoim natomiast jest wyczuwanie i pobieranie ludzkich emocji. Miałaś tego przedsmak ostatnim razem kiedy się spotkaliśmy.
- Hmm… Czyli jestem kimś z paranormalnymi zdolnościami, tak? – zapytałam. Udawałam zainteresowanie, żeby dowiedzieć się jeszcze więcej.- A tak w ogóle, jak ci na imię? Nawet się nie przedstawiłeś.
-Jesteś tak zajmującą osobą, że łatwo zapomnieć o sobie – powiedział szczerząc się. I tak nadal miałam ochotę powybijać mu te zęby. – Nazywam się Michael. I tak, jesteś disaon, to jest wybraną. Ale dopiero się budzisz. Sharinem budzi się w nas dopiero w okolicach 18 urodzin. Dlatego większość z nas umiera przedwcześnie.
Patrzyłam na niego tak długo, aż odpowiedział mi spojrzeniem. Wpatrywałam się w te nieziemskie fioletowe oczy i … zaśmiałam mu się w twarz.
- Hahahaha, koleś dawno nikt mnie nie rozbawił aż do tego stopnia – powiedziałam, zginając się wpół ze śmiechu. – O jezuuu! Ahahaha, naprawdę, świetna historyjka. Powinieneś pisać książki. Z taką wyobraźnią… Ahahahahahhahahahaha, nie no, świetne, świetne!
Nie mogłam przestać się śmiać i wywaliłam się na ziemię. To takie komiczne! Jezu, dawno czegoś takiego nie słyszałam! Chyba zaraz mi pęcherz puści. Zaczęłam się turlać po dachu trzymając się za boki. To lepsze od wszelakich książek jakie czytałam. Hahahahahahah. Masakra.
Dobra, ogarnij się. Zaczęłam wstawać jednak śmiech mnie nadal nie opuszczał. Za każdym razem kiedy przestawałam śmiech znów powracał. Jak błędne koło. Ale spojrzałam na Michaela. Cały czas patrzył na mnie pobłażliwym, wyrozumiałym wzrokiem jak dorosły na dziecko. Wkurzyła mnie taka postawa i automatycznie przestałam się śmiać przybierając pozę do walki. Nienawidziłam kiedy ludzie tak na mnie patrzyli. Jakbym była głupim niedorozwojem.
- Nie patrz tak na mnie, bo dostaniesz zaraz w zęby tak jak wczoraj, kochasiu – warknęłam.
- Oj, twój dobry humor już minął? – zapytał z dramatycznym smutkiem. Tak, teraz to on odgrywa szopkę. A to moja działka. – Jaka szkoda.
- To może teraz mi opowiedz historię o kolejnych niestworzonych rzeczach. Może masz zamiar wsadzić mnie w pociąg do Hogwartu? Albo wysłać na 600 piętro Empire State Building? A na koniec posłać na Głodowe Igrzyska? Proszę, popisz się.
- Za dużo książek, Nat – powiedział z dezaprobatą. – Powoli zatracasz granicę między prawdą a jawą. Uważasz, że wszystkie paranormalne rzeczy dzieją się tylko w książkach. – Zbliża do mnie swoją twarz na taką odległość, że widzę cienkie linie jego tęczówek. Mogę stwierdzić, że to nie są kontakty. Teraz widzę, że to zmieszane ze sobą pasma błękitu, ultramaryny i lawendy. Niesamowite. – A nie powinnaś. Artyści muszą mieć otwartą głowę i duszę. Najwyraźniej nie jesteś w tym najlepsza.
- Skąd wiesz, że maluję? – zapytałam nieswoim głosem. Jego bliskość, o dziwo, zaczęła mnie onieśmielać. Jego oczy były hipnotyczne. Czułam jak zapadam się w ich głębię… Stop. Potrząsnęłam głową. To zwykły chłopak, który jest po prostu dziwny. To wytwór mojej wyobraźni. – Zresztą co ci do tego jak maluję. Najważniejsze, że to mi, twórcy, podoba się. Opinia obcych narzucających się gnojków w ogóle do mnie nie trafia.
- Czemu każdą krytykę odbierasz jak atak na siebie? – zapytał marszcząc brwi. Wyglądał komicznie. – Stwierdzam jedynie fakt, że mimo twojej postawy, jesteś kolejną niewolnicą wysoko postawionych urzędników, którzy kontrolują życie zwykłych śmiertelników. Powinnaś się nad sobą zastanowić. Wtedy wrócę by zakończyć tą rozmowę.
Jego słowa sprawiły, że stanęłam jak słup soli. Nigdy nikt tak do mnie nie mówił. A on tak. Już po raz kolejny.
Odszedł kilka kroków do tyłu i zamienił się w chmarę fioletowych kolibrów, które rozprysły się na tysiące kawałeczków szkła. To była najdziwniejsza rzecz jaka widziałam w śnie kiedykolwiek.

Obudziłam się w momencie kołowania na pasie startowym. Przespałam całą podróż. Może to nawet i lepiej.
Samolot zatrzymał się, a pilot poinformował nas, że możemy odpiąć pasy i wysiadać.
Rozpięłam się natychmiast i sięgnęłam po torebkę, która leżała na siedzeniu obok. Wstałam z miejsca idąc w stronę drzwi przy których stała uśmiechnięta stewardessa. Odwzajemniłam uśmiech i wyszłam na lotnisko La Guardia.  
Pogoda w Nowym Jorku nie była taka idealna jak w moim śnie. Nad miastem zbierały się czarne burzowe chmury. Zimny powiew znad rzeki przyprawił mnie o gęsią skórkę. Poczekałam aż rodzice wyjdą i ruszyłam w stronę pawilonów. Nigdy nie lubiłam kiedy zaczynało padać. Nie przepadałam również za pływaniem. Przykre wspomnienia z dzieciństwa nigdy nie znikają.

Miałam dziesięć lat i z okazji urodzin rodzice zabrali mnie na dwu dniowy rejs żaglówką wokół Miami. Byłam niesamowicie szczęśliwa, ponieważ po raz pierwszy od dawna rodzice zainteresowali się mną w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Do tej pory myślałam, że jestem dla nich zawadą, kimś niepotrzebnym. Dlatego przyjmowałam wszystkie baty bez słowa. A teraz rodzice wzięli mnie na żaglówkę!
Oczywiście moje szczęście nie trwało długo. Zaraz po wypłynięciu z portu niebo zasnuło się burzowymi chmurami zwiastującymi niezły sztorm. Jako mała dziewczynka przeraziłam się i chciałam wracać. Ale gdy tylko powiedziałam o tym rodzicom od razu zostałam zbesztana za to, że nie doceniam ich prezentów. Tak więc zamknęłam się i weszłam pod pokład, gdzie zdjęłam kamizelkę ratunkową. Rodzice cały czas byli na zewnątrz: ojciec za sterem, matka na dziobie.
Nagle łódką potężnie za trzęsło. Podłoga pod moimi stopami zaczęła się robić mokra i pękać. Krzyknęłam do rodziców, ale ich już nie było. Byłam się niemiłosiernie i zaczęłam przedostawać się po małych schodkach na zewnątrz. Znów za trzęsło, a mnie zalała fala morskiej wody. Wpadłam do morza.
A najlepsze było to, że nie umiałam pływać.
Trzepałam wodę rękami i nogami. Przy okazji starałam się wykrzyczeć imiona rodziców. Jednak wiatr i morskie fale zagłuszały moje szaleńcze krzyki.
W końcu energia opuściła mnie na dobre i morze zaczęło mnie pochłaniać jak Titanica. Spadałam co raz głąbiej i głębiej, a płuca zaczęły płonąć żywym ogniem, kiedy zabrakło powietrza.
Zaczęłam myśleć nad swoją śmiercią. Nie mogłam uwierzyć, że spotyka mnie ona w tak młodym wieku. Byłam zła na świat, na wszystko. Byłam zła na rodziców. Zła, za to, że nie kochali mnie. Wtedy straciłam przytomność.
Obudziłam się w porcie, na łodzi. Rodzice byli ze mną i wynosili nasze bagaże. Podniosłam się i rozejrzałam.
- Ooo – powiedziała mama. – nasza śpiąc królewna się obudziła.- Uśmiechnęła się do mnie słodko i zaczęła wynosić resztę rzeczy z pokładu, nie zwracając na mnie już żadnej uwagi.

Wzdrygnęłam się na samą myśl o tym okropnym wydarzeniu. Do tego przypomniały mi się słowa tego chłopaka ze snu - Michaela. Mówił, że nie potrafię odróżnić snu od jawy. W tamtym przypadku tak było. I jeszcze kilka razy. Na przykład w wieku ośmiu lat wydawało mi się, że na lekcji wszedł do klasy mroczny kosiarz i zabił nauczycielkę. Obudziłam się z krzykiem i zobaczyłam plamę śliny na mojej ławce. Potem przez dwa tygodnie cała klasa śmiała się, że zasnęłam. Nienawidziłam moich dziwnych przypadłości.
Rodzice nadeszli i poszliśmy w stronę wyjścia do miasta. Mieliśmy jeszcze jakieś 3 godziny do odlotu, więc równie dobrze mogliśmy się przejść po Manhattanie. Pierwsza wiadomość tego dnia, która naprawdę mnie ucieszyła. Ojciec zagwizdał na żółtą taksówkę (tylko z NY jeździmy taksówkami) i wsiedliśmy do żółtego auta, a ja wepchnęłam się na przednie siedzenie. Rodzice byli ode mnie odcięci przeźroczystą pleksą, dzięki czemu nie musiałam słuchać ich kolejnych sprzeczek na temat, która firma jest więcej warta. Nie rozumiem jak można niszczyć urok tego miasta tak przyziemnymi sprawami jak pieniądze. No w sumie Nowy Jork to miasto śpiące na kasie. Może lepiej się zamknę i zakocham się w tym zgiełku po raz kolejny.
Dzisiaj postanowiliśmy pojechać inną drogą. Wybłagałam rodziców, żebyśmy przejechali w pobliżu Times Square. Kochałam tamto miejsce. Było tak niesamowicie energetyczne… Po odejściu stamtąd zawsze czułam się jakbym wypiła dwa litry włoskiego espresso.
Mimo późnej godziny ludzie płynęli ulicami niczym wezbrana rzeka nieprzejmująca się przeszkodami. Wszyscy korzystali ze swoich komórek i tabletów. Niektórzy mieli je przy uchu, inni na nich pisali wiadomości, a jeszcze inni robili zdjęcia. Stanęliśmy w korku, a ja zaczęłam przyglądać się przechodniom. Wszyscy wyglądali tak samo. Ale tak naprawdę każdy był inny. Miał inną historię, inną rodzinę, inne upodobania. Ale w tym motłochu nie mogłam stwierdzić kto jest kobietą, a kto mężczyzną. Byli identyczni. Przeraziła mnie ta myśl. Nienawidziłam być jednolita, nijaka. Nie chciałam być częścią całości, uwłaczałoby mi to. Ale najwidoczniej jestem…
Michael ma rację. Inni chcą, abym czuła się odrębnym bytem, abym uważała się za jedyną. Dążymy do odrębności, alei tak jesteśmy szarą masą ludzi nam podobnych. Westchnęłam. Czemu wszystkie fundamenty mojego świata powoli się walą? Dlaczego to wszystko jest takie niesprawiedliwe?
Usłyszałam delikatne stukanie w szybę za mną. Mama ledwo co dotknęła paznokciem szyby, ale i tak wyrwała mnie z moich rozmyślań.
-Kochanie, zjemy dzisiaj sushi Sushi Yasuda, co ty na to? – zapytał uśmiechając się przymilnie. Byłam ciekawa ile masek miała w zanadrzu. Dziesiątki, setki? A do tego tak szybko je zmieniała. To było niesamowite.
- Okej, nie przeszkadza mi to – posłałam jej wymuszony uśmiech. Nie cierpiałam sushi, ale moje przemyślenia kompletnie mnie zrujnowały. Miałam ochotę zacząć ryczeć, zapaść w depresję, żeby dostać prochy rozweselające. Albo najlepiej nawdychać się podtlenku azotu.
Matka uśmiechnęła się i znów zaczęła gadać z ojcem o okropnych spadkach na giełdzie w Tokio.
Westchnęłam i zamknęłam oczy. Ciągle nie mogłam uwierzyć w moje odkrycia. Nie jestem nikim wyjątkowym. Jedynie przeciętną śmiertelniczką o zbyt wysokim mniemaniu o sobie. A najgorsze jest to, że uświadomił mi to chłopak ze snu. Ale… Przez całe życie wydawało mi się, że jestem kimś innym, lepsza. A teraz…
Poczułam jak łza płynie mi po policzku. Szybko ją otarłam wierzchem dłoni. Super, jeszcze tylko tego mi brakowało, żeby się rozryczeć w taksówce. Dobrze, że nikt nie zwracał na mnie uwagi. Po raz pierwszy w życiu cieszyłam się, że nie jestem w centrum uwagi. Oparłam  głowę o oparcie i starałam się pozbyć myśli. Dzisiaj mój limit okropnych faktów został już wyczerpany. Nie chciałam już sobie niczego uświadamiać. Miałam dość.
Szybko dojechaliśmy na 43cią ulicę mimo zmiany trasy. Miałam trochę drobnych w kieszeni, więc zapłaciłam kierowcy, ponieważ rodzice zaczęli roztrząsać kolejne ekonomiczne problemy i jakość spalanych surowców. Miałam już tego dosyć. Tak było za każdym razem, kiedy gdzieś wychodziliśmy. Rozmowa tylko i wyłącznie o interesach.
Weszliśmy do lokalu dosyć szybko, może to dzięki znajomości mamy z właścicielem, albo dzięki przyjaźni moich rodziców z Benjaminem Franklinem. Nie cierpiałam łapówkarstwa, ale czasami było przydatne.
Szczerze nie wiedziałam czemu moim rodzicom tak podobała się ta restauracja. Proste, drewniane, bardzo jasne wnętrze. Meble w były w identycznym kolorze co boazeria, przez co wszystko się ze sobą zlewało. W dodatku nie za bardzo lubię jasne miejsca. Ciemne zaułki i trochę mroczne wnętrza to moja bajka. Mimo mojego artystycznego nastroju.
Szef Sali zaprowadził nas do podwójnego stolika i rozdała nam karty. Jeszcze zanim odszedł zamówiłam pierwszą pozycję z karty dań, nie ma co się zastanawiać. I tak tego nie zjem.
Rodzice jednak dłużej się głowili. Średnio wiedziałam czemu. Przecież każde sushi jest praktycznie takie samo. Surowa ryba, ryż i sos sojowy. No czasami jeszcze sake, ale tylko do popitki. Snobizm moich rodziców był okropny. „Zjedzmy sobie zdechłą rybę z ryżem w najdroższej restauracji na Manhattanie, przecież nasza pozycja społeczna tego od nas wymaga”.
- Muszę się przewietrzyć – oświadczyłam odsuwając krzesło ze zgrzytem. Rodzice zdezorientowani podnieśli na mnie wzrok. – Idę na dwór. – Powtórzyłam.
- Dobrze, tylko za chwilę wróć – powiedziałam matka.
- Jasne, nie idę przecież okraść banku – przewróciłam oczami. - Będę za jakieś 5 minut.
Wyszłam z lokalu i rozejrzałam się wokół. Spokojna okolica, niema co. Co jakiś czas przejeżdżał jakiś samochód unosząc za sobą obłok spalin. Nie myśląc dłużej przeszłam się wzdłuż ulicy. Jadąc taksówką zauważyłam tam pewną uliczkę, która mnie zaciekawiła.
Przyjrzałam się zaułkowi, jednak nic ciekawego nie zauważyłam. Zwykła ślepa uliczka z kontenerami jakich wiele w Nowym Jorku.
Nagle za plecami usłyszałam hałas. Automatycznie się odwróciłam z pozycją do ataku. Rozejrzałam się dokładnie. Zza kosza wyślizgnął się czarny kot. Czyli to on mi narobił tyle strachu. Odetchnęłam z ulgą.
I wtedy się zaczęło.
Ktoś wyskoczył na mnie od tyłu i przycisnął jakąś szmatę do ust. Krzyknęłam i zaczęłam się wyrywać, ale on trzymał mnie mocno. Szybko przypomniałam sobie wszystko z treningu. Stanęłam mu butem na nogę najmocniej jak tylko mogłam. Zrozumiałam, że to dobry ruch, kiedy oprawca rozluźnił chwyt. Zorientowałam się już, że ma co najmniej metr osiemdziesiąt, przez co będziemy trudniej z nim walczyć. Byłam dosyć niska.
Musiałam walczyć o własne życie. A w tej walce nie ma żadnych reguł. Zrzuciłam but i wyjęłam niewielki srebrny sztylet. Miał 20 centymetrów długości, czyli był idealny do ataku.
Starał sobie zaplanować jak wygrać z tym kolosem, kiedy na mnie runął. Odpowiedziałam natychmiast. Zamachnęłam się nożem chcąc trafić w udo, aby sprawić mu ból. Nie chciałam go zabijać. Jednak chybiłam i trafiłam w plecy. Napastnik krzyknął, a po ilości krwi stwierdziłam, że trafiłam w nerkę. Kurwa. Nie chciałam tego. Może się teraz wykrwawić. Uderzyłam go pięścią w czaszkę żeby zemdlał. Trzeba było działać szybko i zawieść go do szpitala. Wzięłam go za nogi i zaczęłam ciągnąć w stronę ulicy. Może jak będzie miał trochę szczęścia jakiś przechodzień go zauważy i mu pomoże.
Byłam w połowie drogi, kiedy usłyszałam czyjeś szybkie kroki w moją stronę. Odwróciłam się i zobaczyłam trzy zamaskowane postacie biegnące w moją stronę. Zauważyłam, że jeden z nich miał w ręce spluwę. Musiałam odebrać mu broń zanim mnie zastrzelą. Złapałam nóż. Nigdy nie przegrywam, a ten raz nie będzie wyjątkiem. Rozpędziłam się i wskoczyłam na kontener. Akurat byli obok niego, więc na nich skoczyłam z góry. Usłyszałam jak napastnik ładuje kulę. Musiałam go uwieźć. Bez większego zastanowienia zatopiłam ostrze w jego piersi. Musiałam się bronić. Usłyszałam jęk i stłumiony upadek. Jego kompani zaatakowali na tyle szybko, że nawet nie zdążyłam spojrzeć na faceta z bronią. Pierwszy próbował mnie uderzyć pięścią, ale zrobiłam unik. Drugi złapał mnie za talię i próbował obezwładnić. Walnęłam go łokciem w żołądek i na oślep zaatakowałam nożem. Zgiął się wpół a ja to wykorzystałam. Przeturlałam się po jego plecach, aby móc dopaść ostatniego atakującego.  
Ten był wyższy ode mnie jedynie o głowę. Do takich byłam przyzwyczajona dzięki kumplom z treningu. Nie chciałam już używać noża, więc rzuciłam się na niego z pięściami. Automatycznie zrobił unik I uderzył mnie w plecy, przez co się wywaliłam. Nie mogłam mu pozwolić, żeby stanął nade mną, więc szybko się podniosłam. Nie mogłam mu dać ani chwili czasu, żeby nade mną górował. Spróbował mnie zaatakować, jednak zdążyłam złapać go za rękę i wykorzystałam jego masę żeby go przerzucić za siebie. Musiałam obezwładnić napastnika, ale nie zabić najlepiej, żeby był nieprzytomny. Nie chciałam mu załatwić trepanacji mózgu, więc zaczęłam go dusić. Ale tylko, żeby stracił przytomność. Nie chciałam zabijać.
Zaczął się szamotać niczym ryba wyrzucona na brzeg przez przypływ. Musiałam go trzymać na tyle długo by pozbawić go tchu i na tyle lekko, żeby nie zmiażdżyć tchawicy. Chłopak zaczął słabnąć, ruchy były wolniejsze. Puściłam go i poszłam po mój sztylet. Starałam się nie rozglądać. Tej masakry dokonała tylko jedna dziewczyna. To nierealne.
Wtedy poczułam palący ból w boku. Odwróciłam się zszokowana i zobaczyłam…
Jima.
- Ale… dlaczego? – zapytałam go słabym, niedowierzającym głosem. Mój najlepszy przyjaciel… To on był tym niebezpieczeństwem. Ale czemu?
- Bo jesteś niebezpieczna – wysyczał przez zęby. – Kiedy widzę takich jak ty, rzygać mi się chce. Jesteś nienaturalnym stworem, który nigdy nie powinien przyjść na świat.
Popatrzyłam na niego zszokowana, ale moje nogi zrobiły się już miękkie i upadłam. Czułam jak wyszarpuje ostrze z mojego boku. Do tego poczułam coś ciepłego i wilgotnego na mojej twarzy. Splunął na mnie. Miałam ochotę go za to zabić, ale upływająca krew sprawiła, że nie miałam już na nic siły. Ledwo co patrzyłam na świat. I wtedy zobaczyłam…
Ktoś stanął przede mną i zaatakował Jima. Chłopak upadł z łoskotem na ziemię. Zaczął odsuwać się jak najszybciej na łokciach, ale mój obrońca złapał go i rzucił o ścianę.
Potem odwrócił się w moją stronę i stwierdziłam jedną rzecz.
Wszystkie sny są prorocze.