czwartek, 21 marca 2013

Rozdział 3 (jeszcze więcej wulgaryzmów)


Obudziła mnie wilgoć. Znowu.
Podskoczyłam na łóżku całkowicie rozbudzona. Jednak tym razem znów był to fałszywy alarm. Wypuściłam powietrze z ulgą. Mam szczelny pęcherz. Dotknęłam ręką pleców. Tak jak myślałam. Były oblepione potem.
Zmrużyłam oczy na widok promieni słońca wpadających przez okno do mojego pokoju. Były tak podobne do…
Zesztywniałam. Wszystkie wydarzenia z dzisiejszej nocy wróciły do mnie. Przypomniał mi się ogród, kimono, ten głos i … chłopak.
Kim on był? W ogóle to o czym on na końcu mówił? Czemu w ogóle znalazł się w moim śnie? I jakim cudem udało mu się powstrzymać moje najsilniejsze uderzenie?!
Mimo wielu innych pytań kłębiących się w mojej głowie, to ostatnie mnie najbardziej zastanawiało… i niepokoiło. Czyżby znalazł się ktoś lepszy ode mnie? Nawet we śnie? Ktoś, kto potrafił z łatwością sparować mój cios… Do tej pory nie spotkałam nikogo, kto mógłby go uniknąć, a tym bardziej powstrzymać. To było, no cóż, jak sen. Niemożliwe. Nierealne. Może nie byłam najlepsza w technice, ale od dziecka byłam silniejsza od moich rówieśników. Za każdym razem, kiedy uderzałam w ten sposób, moja ofiara lądowała w szpitalu co                                                       najmniej na 2 tygodnie, a moi rodzice musieli użerać się z glinami. I przy okazji wyciągali mnie z aresztu.
I czemu ja tyle myślę o wytworze mojej wyobraźni? To trochę dziwne siedzieć w łóżku w sobotni poranek i rozmyślać o panience wyglądającej jak facet, która we śnie zablokowała twój cios, kiedy byłaś ubrana w tradycyjny japoński strój…
‘Za dużo myślisz!’ pomyślałam, zresztą nie po raz pierwszy. ‘To tylko sen.’
Wyszłam z łóżka i zaczęłam się rozciągać. Trzy serie brzuszków, trzy serie pompek. Do tego kilkanaście skłonów i skoków na skakance. Jeżeli jest się zawodniczką, trzeba co rano dbać o formę. Przerwało mi potężne ziewnięcie, które zmusiło mnie do pokazania światu mojej wątroby i innych wnętrzności.
‘Dobra’ pomyślałam. ‘Czas się wziąć za siebie. Weekend nie trwa wiecznie.’ Przeszłam po pokoju zbierając przy okazji moją wczorajszą garderobę i wrzuciłam ją do kosza na brudy w rogu pokoju.
Rozejrzałam się, aby mieć pewność, że panuje tam porządek, który zadowoliłby moich twórców.
Moje lokum było inne od całego mieszkania. Tylko u mnie co 2 miesiące (albo nawet i częściej) przeprowadzano remonty, dzięki czemu co jakiś czas mogłam zmieniać wystrój mojej namiastki edenu.
Aktualnie postawiłam na sztukę. Ściany były pomalowane na przyjemny cynamonowy kolor, lecz jedną zostawiłam w odcieniu fioletu – śliwce. Przed remontem uwielbiałam ten kolor, mimo, że wcale, ale to wcale nie pasował do mojej osobowości. Żeby zmniejszyć ilość ścian, na których mogłam wieszać swoje prace, największa ścianę zajmowało panoramiczne okno ukazujące budzące się Chicago. Tam stało również moje wielkie i niesamowicie wygodne łóżko. Było zbudowane z palisandru tak samo jak etażerki, stojące po obu jego stronach. Dalej stało moje stanowisko pracy – prosty stół zagracony podobraziami, farbami, pędzlami i wszelakimi rozpuszczalnikami. Chwilowo malowałam jedną z reprodukcji Alfonsa Muchy farbami olejnymi, przez co praca musiała stać przez kilkanaście godzin na sztaludze i schnąć. Po drugiej stronie stała półka na książki ze wszystkimi moimi kochanymi dziełami młodzieżowej literatury współczesnej. Do tego obok znajdowała się moja wieża z płytami moich ukochanych zespołów takich jak 30 Seconds To Mars, Muse czy Coldplay.
Patrzyłam na mój pokój i zaczęłam się zastanawiać jak jedna osoba może mieć tyle sprzecznych ze sobą zainteresowań. Sztuki walki, rysowanie, czytanie, astronomia… A z dnia na dzień, o zgrozo, ich przybywało.
Muszę się od tego oderwać, odlecieć.
Szłam w kierunku kuchni nie myśląc o mojej nagości. Zwykle tak dochodziłam do siebie po trudnym tygodniu – zupełna swoboda i kubek mocnej kawy karmelowej. Ale dzisiaj nie chciałam kawy, tylko czegoś innego.
Weszłam do przestronnej czarnobiałej kuchni z wysepką pośrodku. Była utrzymana w podobnym stylu co reszta mieszkania. Proste szafki, brak niepotrzebnych ozdobników, najlepsza lodówka, kuchenka i reszta elektronicznych sprzętów.
Podeszłam do wysepki i schyliłam się, żebym mogła swobodnie widzieć szparę między szafkami, a podłogą. Wsadziłam prawą rękę w poszukiwaniu małej plastikowej torebeczki. Wymacałam ją po omacku i wyciągnęłam.
Czułam mieszaninę ulgi i szczęścia. Wstałam i potrząsnęłam zawartością torebki oglądając małe zielone kulki z suszonych liści pozwalających odpłynąć. Tak, marihuana to coś, czego potrzebuję. Przynajmniej nie będę musiała myśleć, a wszystko wokół wyda się bardziej znośne.
Wróciłam do pokoju po lufkę i zapalniczkę schowane w moich kozakach. Nabijam szklaną rurkę, podpalam i się zaciągam.
Od razu poczułam jak moje źrenice się powiększają, jak światło wpada do mojego mózgu i budzi go do życia. Powieki przestały mi ciążyć, świat wydaje się prostszy. Zaciągam się po raz drugi. To takie śmieszne! Życie jest po prostu filmem, a ja gram w nim główną rolę. Jestem gwiazdą, wszyscy mnie podziwiają. Zaczynam się śmiać, a moje ciało się rozluźnia. Mój rozsądek odlatuje do ciepłych krajów na wakacje.
Zaczynam się śmiać bez wyraźnego powodu. A co mi tam! Śmieję się tak mocno, że prawie upadam na podłogę. Ale idę dalej. Wdycham dym jeszcze raz i płomyk gaśnie. Podpalam go  i znów przenoszę się w lepszy świat.
Jakiś impuls popycha mnie do podejścia do mojego stoiska pracy. Myślę o tych wszystkich pędzlach, farbach, kartkach, kredkach. Pociągam po raz kolejny i biorę się za malowanie. Ale nie na kartce. Biorę czarną farbę i największy pędzel jaki mam. Podchodzę do fioletowej ściany. Zaczęłam ją zamalowywać. Kolejny wdech. Tak, tego mi trzeba. Sztuka i skręt to moje spektrum.
Ścianę pomalowałam zaledwie na wysokości mojego wzrostu, więc zaczynam skakać, żeby pomalować wyżej. W końcu nie wytrzymuję i zaciągam się po raz kolejny. Głupia płaska powierzchnia. Ale trzeba się śmiać! To ściana, a ja jestem za niska. To takie głupio śmieszne!
Śmiejąc się idę po czerwoną, niebieską i zieloną farbę. Trzeba ożywić tą czerń. Kolejne pociągnięcie. Biorę jeszcze kilka innych, nie zastanawiam się nawet jakich.
Ściana lekko podeschła więc zaczynam malować. Tu trochę bieli, tu trochę różu i czerwieni. Tam fiolet i niebieski. Za każdym razem, kiedy czuję, że znów zaczynam panować nad swoim ciałem zaciągam się. Wolę oglądać jak powstaje dzieło, a nie je tworzyć. Ale nie tak jak wczoraj wieczorem. Wczoraj byłam robotem, dzisiaj – więźniem własnego ciała, który cieszy się z niewoli.
Znów za dużo myślę. Nawet marycha już na mnie nie działa odpowiednio. Nic mnie nie odcina od natarczywych myśli. I dopiero to zauważam. Fifka jest pusta. Czyli jechałam na oparach. Oczywiście. Biorę pędzel, żeby domalować jeszcze kilka kolorów. Najwyraźniej trzeba skończyć malowidło świadomie.
Pociągam pędzlem, lecz linie nie są już tak lekkie jak wcześniej. Są bardziej kontrolowane, rygorystyczne, bez polotu. Nie chcę zniszczyć mojej pracy więc odkładam pędzel i farby.
Odsuwam się na kilka metrów od ściany. Widnieje na niej gigantyczne wyobrażenie kosmosu w moim wykonaniu. Wygląda identycznie jak z wczorajszej wizji tej dziwnej planety. Błękitne, szmaragdowe, różowe, złote, białe punkty błyszczą na tle ciemnej materii poprzecinanej różnokolorowymi plamami mgławic. Odsuwam się dalej i mój mózg zauważa coś niepokojącego. Światło nie jest już poranne.
Jest po południe.
O kurwa.
Biegnę po telefon, żeby sprawdzić, która godzina. 14:32. I do tego pięć nieodebranych wiadomości. Przesuwam palcem po dotykowym ekranie, żeby dowiedzieć się więcej. Wszystkie są od jednego nadawcy. I to tego, od którego najmniej je lubię dostawać. Od matki.
Otwieram pierwszą wiadomość, a nogi same się pode mną uginają. Upadam.
‘Kochanie, konferencja została skończona o dzień szybciej. Wylatujemy z ojcem o 8 rano, będziemy w Chicago o 14:48.’
Czuję jak zimny pot spływa mi strużką po plecach.  Nie czytam innych wiadomości, rzucam telefon i zaczynam panikować.
Ja pierdolę, nie wyrobię się. Czuję, że jestem jeszcze na lekkim haju, trzeba się będzie cholernie namęczyć, żebym wyglądała normalnie. Podświadomie rozkręcam klimatyzację, żeby pozbyć się dymu. Lepsza lodówka zamiast pokoju niż pub.
Pierwsze co lecę pod prysznic. Nie mogę śmierdzieć jak skunks, a w dodatku nieźle się ubrudziłam malując na ścianie. Szybko zdejmuję z siebie bieliznę, w której cały czas paradowałam po domu. Wchodzę do łazienki przy moim pokoju, rozkręcam wodę i zaczynam się szorować jakbym chciała zedrzeć z siebie skórę. Sięgam po szczoteczkę do zębów i staram się wymyć z ust zapach oraz smak marychy.
 Od razu sięgam po krople do oczu. W końcu to trochę nienaturalne, żeby mieć przekrwione oczy i powiększone źrenice jak czarne dziury.
Zapuszczam kilka kropel, mrugam. Wpadam goła i mokra do pokoju. Szybko sięgam po jakieś stosunkowo czyste ciuchy. Wącham. Nie śmierdzą. Podchodzę do drzwi garderoby i zaczynam się męczyć z szufladą bieliźniarki. Wyjmuję parę skarpet, stanik, gacie i wciągam wszystko na siebie.
Przerywa mi niemiłosierne burczenie w brzuchu. Zapomniałam, że po cannabis zasysa się żarcie jak odkurzacz. Idę szybkim krokiem do kuchni na wpół ubrana. Mam na sobie jedną skarpetę, spodnie, stanik i niezapiętą koszulę. Do tego czuję nieprzyjemny przewiew w dole. Zapomniał o majtkach.
Chrzanić to.
Otwieram wielką lodówkę i zaczynam zjadać wszystkie produkty mleczne, które są w moim zasięgu. Wypijam karton mleka, dwa jogurty pitne, zjadam cztery serki i jeszcze pół krążka camemberta. Dobrze, że lodówka jest pełna, nie widać aż takiego ubytku w prowiancie. Wrzucam śmieci do kosza i patrzę na zegarek na kuchence. 14:59.
Zostało mi jakieś 30 minut zanim rodzice wpadną z miłą niespodzianką i mnie przyłapią na jaraniu zioła.
O Jezu. Zapomniałam schować dowody!
Pędem wpadam do pokoju. Temperatura jest przerażająco niska, najwyżej szesnaście stopni. Skręcam klimę i z ulgą stwierdzam, że już nie czuję dymu. Idę po fifkę i foliowy woreczek, który jest już prawie pusty. Do tego zapalniczka, zapomniałabym. Wkładam wszystko do starego pudełka, które kiedyś zrobiłam w podstawówce. Wtedy uważałam, że narkotyki to największe zło na świecie otumaniające człowieka i nie pozwalające mu myśleć.
Ile ja bym dała, żeby przez jeden dzień nie myśleć.
Dobra, wróćmy do rzeczywistości. Rozglądam się po pokoju i zbieram przyrządy do malowania. Układam je byle jak na biurku, to i tak nie ma większego znaczenia. Patrzę jeszcze raz na ścianę, która jest teraz zamalowana czarną farbą.
Ile lat świetlnych ode mnie są te gwiazdy? Setki? Tysiące? Miliony? A może są tylko wytworem mojej wyobraźni? Ale skądś je znam. Na przykład ta gromada kulista po prawej  stronie u dołu. Wygląda identycznie jak ta, która jest w mgławicy tarantuli. Podchodzę do łóżka po telefon i znów go odblokowuję. Teraz jednak nie ze strachu tylko z ciekawości.
Na tapecie mam zdjęcie tej mgławicy zrobione teleskopem Hubble’a. Przyglądam się gwiazdom. Wyglądają jednocześnie tak samo i… inaczej. Jakby były namalowane z drugiej strony. Tylko, że to nie byłoby możliwe do zrobienia przez człowieka.
-Dosyć tego! – krzyczę na cały głos. – Nie chcę już analizować! Chcę się odciąć od tego!
Zaczynam krzyczeć jak zarzynane zwierzę. Mój krzyk niesie się po całym mieszkaniu zamieniając się w płacz. Wszystkie te emocje z wczoraj zaczynają ze mnie wypływać. Powoli, bez pośpiechu. Jakby się nade mną pastwiły, przypominały, że jestem słaba. Czuję, jak łzy spływają mi po policzkach strumieniami, wypłukują wszystkie wczorajsze wspomnienia. Wraca do mnie sen. Wracają do mnie wszystkie krzywdy, które zrobiłam innym. Wszystkie uderzenia, zwyzywania, rozkwaszone nosy. Wszystko co zrobiłam.
Nagle wracam do momentu kiedy mam dziewięć lat. Mała beksa z bałaganem na głowie. Siedzi sama, nie ma przyjaciółek, nikogo, z kim mogłaby się bawić. Nikogo, kto by ją pocieszył, przytulił, pomógł. Teraz czuję się identycznie.
‘Nie było mnie raptem kilka godzin, a ty już się rozkleiłaś i zjarałaś na maksa’ słyszę znajomy głos w głowie. ‘Pobiłaś swój poprzedni rekord o dwie godziny.’
‘Wróciłeś!’ wołam w głowie. Jednak ktoś (dobra, sumienie nie może być ktosiem, ale walić to) tutaj jest! ‘I jak tam się wkurzało inne zbuntowane nastolatki?’ pytam uśmiechając się przez łzy. Fred znów tu jest. Ktoś kto mnie będzie pilnować, żebym nie zrobiła głupstwa takiego jak beczenie pół ubrana na środku pokoju, bo coś ją przytłacza. Znów będę dziewczyną, która niczego się nie boi, a wszyscy boją się jej.
‘Fajnie, ale to nie to samo co wkurzanie ciebie’ powiedział. ‘A teraz marsz do łazienki. Umyj twarz i walnij jakąś kreskę eyelynerem jakbyś gdzieś wychodziła’.
‘Bez make-upu, bo serio będę musiała gdzieś wyjść, a nie mam gaci’ przyznaję się. Dobrze się komuś wygadać. Nawet dziwacznemu sumieniu, które zamienia się w przyjaciela.
‘Oszczędź mi szczegółów’ mówi z udawaną odrazą. ‘ Ale umyj przynajmniej twarz i zapuść po raz drugi krople.’
‘Tęskniłam za tym, jak się rządzisz.’
Idę do łazienki i przeglądam się w lustrze. Zapuchnięte, przekrwione oczy i nadal duże źrenice nie działają na moją korzyść. A nienawidzę pytań w stylu ‘Co się stało?’, ‘Wszystko w porządku?’.
Umyłam twarz, zapuściłam krople i zaczęłam się męczyć z nadal mokrymi włosami. Wzięłam suszarkę do ręki i zaczęłam suszyć włosy. Staram się nie patrzeć w swoje odbicie. Nie chcę myśleć o zapuchniętych oczach, które są oznaką mojej słabości. Nie lubię myśleć o swoich niedoskonałościach.
W końcu zmusiłam się do obejrzenia swojego odbicia. O Jezusie Maryjo. Co to jest?!
Moja twarz wygląda co najmniej dwa razy gorzej niż po wczorajszym treningu. Rany się pogłębiły, a szrama na policzku pogłębiła się do tego stopnia, że prawie kapała mi z niej krew. Przecież słaba krzepliwość krwi nie jest efektem ubocznym palenia. O ile pamiętam jedyne co mogło by być niepokojące to duża ilość substancji smolistych i możliwość miażdżycy, no ale nie skłonność do wykrwawienia się! I teraz trzeba będzie jednak użyć makijażu…
Otworzyłam szafkę nad lustrem i wyciągnęłam czarną skrzynkę. Pół roku temu miałam jazdę na punkcie makijażu scenicznego, dzięki czemu miałam teraz zapasy ratujące mi nieraz dupę. Wyjęłam sztuczną skórą i zaczęłam wycinać drobne kawałki, które zakryłyby rany. Wyjęłam jeszcze klej i nagle usłyszałam dźwięk windy.
O kurwa. Kurwa kurwa kurwa kurwa kurwa. To się nie dzieje naprawdę!
Pokleiłam skórę wokół rozcięć i zaczęłam przyczepiać małe skrawki. Wszystko przyklepałam, a te kilka, które odpadło zostawiłam w spokoju. Niech spoczywają na wieki wieków. Sięgnęłam po podkład i zaczęłam rozcierać go po twarzy, aby wygładzić cerę.
Dzyńg!
- Kochanie, jesteśmy! – usłyszałam krzyk matki.
No to jestem martwa.
Spojrzałam po raz ostatni w lustro. Musiałam się upewnić w twierdzeniu, że już nic więcej nie mogę zrobić.
Czarne, długie do połowy pleców włosy opadały falami na moje ramiona. Lodowato błękitne oczy z kompletem długaśnych rzęs, patrzyły na mnie poddenerwowane. Różowe, pełne usta układały się w lekko nieśmiały uśmiech.
- Nathalie, gdzie jesteś?! – krzyknęła matka. – Mamy dla ciebie niespodziankę!
Uśmiechnęłam się szelmowsko do swojego odbicia w lustrze i ruszyłam do holu przywitać rodziców.

- Cześć, mamo – powiedziałam na widok mojej rodzicielki. – Co tam?
Edite Francis Glimer, czterdziestodwuletnia właścicielka kompani węglowej Glimer Inc. Wysoka na 1,85 jasnowłosa piękność południa. Byłam ciekawa czemu została bizneswoman, gdy dzięki swemu wzrostu i urodzie mogłaby zostać najsłynniejszą modelką ubiegłej dekady. Jak na kobietę biznesu przystało ubierała się w garsonki i zaczesywała włosy w idealny kok. W tym roku została kobietą roku magazynu PEOPLE.
Ale nikogo nie obchodziło, że wyładowywała swą złość na niedobrej i wrednej córce bijąc ją.
- Witaj, kochanie – nawet w domu była tą sztuczną kobietą, która rozkazywała tysiącom swoich pracowników. – Jak możesz się domyśleć, zarząd dał nam w kość skoro wróciliśmy tak szybko. – Powiedziała uśmiechając się.
- Oczywiście – wychyliłam się, żeby zobaczyć ojca. – Hej, tato! - Akurat męczył się z wielką walizą, która nie chciała przejść przez drzwi windy.
John Mark Tyler, potentat ropy naftowej. Czterdzieści osiem lat. Właściciel 28 platform wiertniczych na morzu i 30 na lądzie. Niski, ledwie 1,60. Czarne, poprzetykane siwizną włosy ulizane tak, że jego głowa wyglądała jak tyłek czarnego niemowlaka. Może i w młodości był przystojny, mi kojarzy się jedynie z fałszem i życiem pod pantoflem mojej matki. Nieudacznik bez kręgosłupa moralnego. Tymi czterema słowami można go opisać.
- Cześć, yh, córciu – powiedział z wysiłkiem wciągając torbę do mieszkania. – Jak tam samopoczucie?
- Dobrze, dzięki – uśmiechnęłam się sztucznie. Jak ja nienawidziłam swoich rodziców. Kłamliwa suka i lizodup-nieudacznik. Z tej mieszanki nie mogła wyjść miła i uczynna córeczka. – Co to za niespodzianka? – zapytałam matkę.
- Och, konkretna jak zwykle – powiedziała uśmiechając się tak słodko, że zrobiło mi się niedobrze. – Pakuj się! Jedziemy na 2 tygodnie na wieś!
Popatrzyłam na nią z niedowierzaniem.
- Na wieś? –spytałam.
- Tak.
- Na dwa tygodnie?
- Tak kochanie, powtórzyć? – zaświergotała.
- Nie, nie trzeba – powiedziałam zszokowana. – Ale idźcie do psychiatry, bo chyba was pojebało.
Reakcja matki była natychmiastowa. Ze słodkiej niewinnej dziewczynki zamieniła się we wkurzoną i mściwą boginię.
- Coś ty powiedział, młoda damo? – zagrzmiała patrząc na mnie z góry.
- To co usłyszałaś – założyłam ręce na piersi. Spojrzałam jej hardo w oczy. – Nigdzie nie jadę. Szczególnie na wieś.
- Nie masz nic do gadania – powiedziała gniewnie matka. Jej spojrzenie rzucało gromy. – Masz 30 minut na spakowanie się, o 17:02 mamy samolot.
- Wy sobie lećcie, ja tu zostaję – powiedziałam buntowniczo. Co ona sobie wyobraża?! Że wparuje niespodziewanie do domu i powiadomi mnie, że uciekamy z miasta za jej zbrodnie bankowe? Nawet nie wiedziałam co to jest, ale to szczegół. – Nawet jeżeli musiałabym zostać tu sama bez prądu, bez niczego, to wolę miasto niż jakieś zapyziałe pustkowie.
- Jeżeli nie pójdziesz się pakować w ciągu najbliższych 30 sekund już nigdy nie odbiorę cię z aresztu – wysyczała przez zęby zniżając się do poziomu mojej twarzy. Naszła mnie myśl, żeby splunąć w tą zakłamaną twarz oprawcy. Jednak wiedziałam, że będę miała przesrane, jeżeli przestaną mnie odbierać z aresztu lub płacić kaucje. A mało kto lubi przesiadywać w kiciu.
- Dobra – poddałam się. Nienawidziłam jej gróźb. A najgorsze było to, że zawsze dotrzymywała słowa. Lepiej się skulić i poczekać, a potem zaatakować. Zemsta najlepiej smakuje na zimno.
- Zostało ci 20 minut, kochanie – wymruczała najbardziej fałszywym tonem jaki kiedykolwiek słyszałam z jej ust. Ostatnie słowo prawie wypluła.
Popatrzyłam jaj zajadle w oczy. Chciałam tam stać i pokazać, kto jest lepszy, ale usłyszałam cichy głos Freda.
‘Bierz nogi zapas i leć się pakować. Może tam wcale nie będzie tak źle?’
‘Zamknij się, bo ciebie też zabiję pewnego dnia, tak jak ją’ warknęłam.
Odwróciłam się na pięcie i ruszyłam w stronę mojego pokoju. Idąc przez korytarze tego mieszkania chciałam stąd uciec. Było puste. Bez wyrazu. Główną rolę odgrywał przepych, nie wygoda. Ale na szczęście zbliżały się moje osiemnaste urodziny. Ucieknę z tego miejsca. Dzięki moim kontom oszczędnościowym mam wystarczająco pieniędzy na opłacenie studiów i wynajem jakiegoś niedużego lokum do póki nie skończę edukacji.
Wzdycham wchodząc do swojego pokoju. Nie zamykam już nawet drzwi, muszę się uspokoić. Biorę głęboki wdech, liczę do pięciu i wypuszczam powietrze. Myśl Nat, czym najbardziej wkurzysz matkę bez lądowania w pierdlu?
Tak, eureka!
Pohipsterzymy.
Idę do mojej niedużej garderoby. Niestety, jej nie mogę remontować za często, dlatego panuje tutaj nadal wystrój sprzed dwóch lat, kiedy miałam fazę na elegancką czerń. Całe pomieszczenie jest obite pikowaną, czarną satyną. Wieszaki i poręcze były w kolorze perły, tak jak uchwyty od szafek. Na środku stała wielka okrągła pufa, a dalej w głębi szezlong, którego nie było widać ze względu na wielką stertę ubrań. Całość wyglądało jak kadr z filmu z lat 30 XX wieku.
Dobra, trzeba się spakować. Sięgnęłam po największą torbę treningową jaką miałam. Jezu, zapomniałam o tym przez ten cały harmider. Ominą mnie treningi! Jęknęłam po cichu. Czemu ona mi to robi? Akurat teraz kiedy zbliżały się zawody stanowe…
Pociągnęłam torbę ze złością i zaczęłam w niej upychać ubrania. Wrzucałam je jak leci. Kilka par spodni, spódnice maxi, szorty, koszule, bluzy sportowe, trochę kurtek, kilka par conversów i vansów. Nie mogłam się powstrzymać i wsadziłam do torby moje kochane czarne lity. Do tego ze trzy czapki i bielizna. No właśnie, bielizna. Ściągnęłam spodnie i szybko ubrałam majtki. W sumie, skoro jedziemy na tą ‘wieś’ to powinnam się przebrać.
Ubrałam koszulę w fioletowo – zieloną kratę, materiałowe szorty z wysokim stanem i szarą narzutkę. Żeby sprowokować matkę założyłam różaniec na szyję. Leofasery, lenonki i czapka dopełniły sprawy. Wiedziałam, że wkurzę ją swoim strojem. Cóż, Prowokacja to moje drugie imię (serio).
Poszłam jeszcze do łazienki po kosmetyczkę. Nawet na wsi się myją mimo tego, że używają wychodków. Bryyy…
Zaczęłam pakować kilka drobiazgów spod prysznica, kiedy mnie olśniło.
Dwa tygodnie.
Tyle mnie nie będzie.
Tyle żyje skandal.
Rodzice wrócili naprawdę dużo przed czasem i mnie wywożą.
To nie może być przypadek.
Ktoś się wygadał o treningu.
Jęknęłam ze złością. Czemu dzisiaj nic mi nie idzie po mojej myśli? To takie frustrujące. A do tego mogę mieć niezłe kłopoty z policją. I już nigdy nie trafię na dobrą uczelnię.
Wyszłam z łazienki i trzasnęłam drzwiami. Zajebiście, po prostu. Torba spakowana, telefon w kieszeni, słuchawki w torebce razem z laptopem. Można iść. Idę na dwu tygodniowe tortury.
Zarzuciłam paski toreb i wyszłam do salonu. Zerknęłam na zegarek. Jeszcze dużo czasu do odlotu. Podeszłam do gniewnego oblicza mojej matki. Stała tutaj tak przez cały czas? A to ja myślałam, że jestem dziwna.
Nagle podskoczyła radośnie i zaklaskała w dłonie, jak pięciolatka, która dostała lizaka. Jej humory były nieprzewidywalne, jednak teraz były przerażające.
- Widzę, kochanie, że jesteś gotowa do drogi – powiedziała uśmiechając się słodziutko. Mój żołądek podszedł mi do gardła. Nienawidzę słodyczy. – Chodź, przed nami długa droga.
- Idę, idę – mruknęłam ciągnąc za sobą bagaże. Mam nadzieję, że tyle rzeczy wystarczy mi na dwa tygodnie. Ale coś jeszcze mnie trapiło. – Hmm, mamo?
- Tak słoneczko? Co się stało? – zapytała za sztuczną troską.
- Hmm… A co ze szkołą? Jak ja nadrobię te dwa tygodnie? Przecież za trzy miesiące mam egzaminy i zakończenie roku. Powinnam się uczyć.
- Do tej pory nie przejmowałaś się tak swoją edukacją - zaćwierkała, kiedy szłyśmy w stronę windy. – Dwa lata temu prawie oblałaś przez wagary.
- Ale to było dawno – zaprotestowałam. – Miałam wtedy ciężki czas. Ale jakbyś mnie słuchała, to byś wiedziała.
- Nie wyskakuj mi z czymś takim, młoda panno – powiedziała wyniosłym tonem. – John, zrób coś ze swoją córką.
- Przecież to ty ją urodziłaś – odpowiedział jej ojciec. Po raz pierwszy w życiu widziałam, żeby się jej postawił. Dzieje się coś dziwnego. I to bardzo.
- John, jak możesz mi się stawiać?! – zapytała matka z niedowierzaniem. Cóż, gdyby mój mąż pantoflarz postawiłby mi się też byłabym zdziwiona.
-Dobra, zamknijmy się wszyscy i jedźmy na to lotnisko, abyście mnie wywieźli od cywilizacji – warknęłam. Zamilkli na dźwięk dzwonka windy i zaczęliśmy wsadzać nasze bagaże do środka. Drzwi zamknęły się za nami z cichym stukiem i polecieliśmy w dół.
Postanowiłam sprawdzić pozostałe wiadomości, które dostałam, a nie miałam czasu ich przeczytać. Zerknęłam na wyświetlacz. Jest nowa wiadomość i nieodebrane połączenie. Ciekawe od kogo…
Rodzice zaczęli się po cichu sprzeczać, aby skończyć kłótnię z góry. Jednak już ich nie słucham. Potrafię izolować się od świata zewnętrznego, co jest bardzo przydatną zdolnością.
Odblokowałam ekran i spojrzałam na spis połączeń. Numer prywatny. Dziwne. Sprawdzam skrzynkę odbiorczą. Cztery wiadomości od matki od razu usuwam, nie chce mi się tego czytać. Otwieram najnowszą wiadomość. Znów numer prywatny. Lecz treść wiadomości zmroziła moją krew.
‘Musisz uciekać. Jesteś w niebezpieczeństwie. Jim uciekł ze szpitala.’

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz