wtorek, 30 lipca 2013

Rozdział 3 - remake

OD DZISIAJ OPIS NAT JEST NASTĘPUJĄCY: MROŻĄCA KREW W ŻYŁACH BLONDI Z DUSZĄ CZARNĄ JAK MURZYN!!! Co oznacza, że Nat jest teraz blondynką i wygląda jak królowa śniegu, co Wy na to?
Zlikwidowałam przekleństwa, raduj się młodsza młodzieży!

Obudziła mnie wilgoć. Znowu.
Podskoczyłam na łóżku całkowicie rozbudzona. Jednak tym razem znów był to fałszywy alarm. Wypuściłam powietrze z ulgą. Mam szczelny pęcherz. Dotknęłam ręką pleców. Tak jak myślałam. Były oblepione potem.
Zmrużyłam oczy na widok promieni słońca wpadających przez okno do mojego pokoju. Ogrzewały moją skórę w tak samo przyjemny sposób jak w tym dziwnym śnie.
Zesztywniałam. Wszystkie wydarzenia z dzisiejszej nocy wróciły do mnie. Przypomniał mi się ogród, kimono, ten głos i … chłopak.
Kim on był? W ogóle to o czym on na końcu mówił? Czemu w ogóle znalazł się w moim śnie? I jakim cudem udało mu się powstrzymać moje najsilniejsze uderzenie?!
Mimo wielu innych pytań kłębiących się w mojej głowie, to ostatnie mnie najbardziej zastanawiało… i niepokoiło. Czyżby znalazł się ktoś lepszy ode mnie? Nawet we śnie? Ktoś, kto potrafił z łatwością sparować mój cios… Do tej pory nie spotkałam nikogo, kto mógłby go uniknąć, a tym bardziej powstrzymać. To było, no cóż, jak sen. Niemożliwe. Nierealne. Może nie byłam najlepsza w technice, ale od dziecka byłam silniejsza od moich rówieśników. Za każdym razem, kiedy uderzałam w ten sposób, moja ofiara lądowała w szpitalu co                                                       najmniej na 2 tygodnie, a moi rodzice musieli użerać się z glinami. I przy okazji wyciągali mnie z aresztu.
I czemu ja tyle myślę o wytworze mojej wyobraźni? To trochę dziwne siedzieć w łóżku w sobotni poranek i rozmyślać o panience wyglądającej jak facet, która we śnie zablokowała twój cios, kiedy byłaś ubrana w tradycyjny japoński strój…
‘Za dużo myślisz!’ pomyślałam, zresztą nie po raz pierwszy. ‘To tylko sen.’
Wyszłam z łóżka i zaczęłam się rozciągać. Trzy serie brzuszków, trzy serie pompek. Do tego kilkanaście skłonów i skoków na skakance. Jeżeli jest się zawodniczką, trzeba co rano dbać o formę. Przerwało mi potężne ziewnięcie, które zmusiło mnie do pokazania światu mojej wątroby i innych wnętrzności.
‘Dobra’ pomyślałam. ‘Czas się wziąć za siebie. Weekend nie trwa wiecznie.’ Przeszłam po pokoju zbierając przy okazji moją wczorajszą garderobę i wrzuciłam ją do kosza na brudy w rogu pokoju.
Rozejrzałam się, aby mieć pewność, że panuje tam porządek, który zadowoliłby moich twórców.
Moje lokum było inne od całego mieszkania. Tylko u mnie co 2 miesiące (albo nawet i częściej) przeprowadzano remonty, dzięki czemu co jakiś czas mogłam zmieniać wystrój mojej namiastki edenu.
Aktualnie postawiłam na sztukę. Ściany były pomalowane na przyjemny, ciepły cynamonowy kolor, lecz jedną zostawiłam w odcieniu fioletu – śliwce. Przed remontem uwielbiałam ten kolor, mimo, że wcale, ale to wcale nie pasował do mojej osobowości. Żeby zmniejszyć ilość ścian, na których mogłam wieszać swoje prace, największa ścianę zajmowało panoramiczne okno ukazujące budzące się Chicago. Tam stało również moje wielkie i niesamowicie wygodne łóżko. Było zbudowane z palisandru tak samo jak etażerki, stojące po obu jego stronach. Dalej stało moje stanowisko pracy – prosty stół zagracony podobraziami, farbami, pędzlami i wszelakimi rozpuszczalnikami. Chwilowo malowałam jedną z reprodukcji Alfonsa Muchy farbami olejnymi, przez co praca musiała stać przez kilkanaście godzin na sztaludze i schnąć. Po drugiej stronie stała półka na książki ze wszystkimi moimi kochanymi dziełami młodzieżowej literatury współczesnej. Do tego obok znajdowała się moja wieża z płytami moich ukochanych zespołów takich jak 30 Seconds To Mars, My Chemical Romance, Muse czy Coldplay.
Patrzyłam na mój pokój i zaczęłam się zastanawiać jak jedna osoba może mieć tyle sprzecznych ze sobą zainteresowań. Sztuki walki, rysowanie, czytanie, astronomia… A z dnia na dzień, o zgrozo, ich przybywało.
Muszę się od tego oderwać, odlecieć.
Szłam w kierunku kuchni nie myśląc o mojej nagości. Zwykle tak dochodziłam do siebie po trudnym tygodniu – zupełna swoboda i kubek mocnej kawy karmelowej. Ale dzisiaj nie chciałam kawy, tylko czegoś innego.
Weszłam do przestronnej czarnobiałej kuchni z wysepką pośrodku. Była utrzymana w podobnym stylu co reszta mieszkania. Proste szafki, brak niepotrzebnych ozdobników, najlepsza lodówka, kuchenka i reszta elektronicznych sprzętów.
Podeszłam do wysepki i schyliłam się, żebym mogła swobodnie widzieć szparę między szafkami, a podłogą. Wsadziłam prawą rękę w poszukiwaniu małej plastikowej torebeczki. Wymacałam ją po omacku i wyciągnęłam.
Czułam mieszaninę ulgi i szczęścia. Wstałam i potrząsnęłam zawartością torebki oglądając małe zielone kulki z suszonych liści pozwalających odpłynąć. Tak, marihuana to coś, czego potrzebuję. Przynajmniej nie będę musiała myśleć, a wszystko wokół wyda się bardziej znośne.
Wróciłam do pokoju po lufkę i zapalniczkę schowane w moich kozakach. Nabijam szklaną rurkę, podpalam i się zaciągam.
Od razu poczułam jak moje źrenice się powiększyły, jak światło wpadało do mojego mózgu i pobudziło go do życia. Powieki przestały mi ciążyć, świat stał się prostszy. Zaciągam się po raz drugi. To takie śmieszne! Życie jest po prostu filmem, a ja gram w nim główną rolę. Jestem gwiazdą, wszyscy mnie podziwiają. Poczułam jak moje ciało się rozluźnia, a rozsądek odlatuje do ciepłych krajów na wakacje.
Zaczęłam się śmiać bez wyraźnego powodu. A co mi tam! Śmiałam się tak mocno, że prawie upadam na podłogę. Ale poszłam dalej. Zaciągnęłam się dymem jeszcze raz i płomyk zgasł. Podpaliłam go  i znów przeniosłam się w lepszy świat.
Jakiś impuls popycha mnie do podejścia do mojego stoiska pracy. Zaczęłam myśleć o tych wszystkich pędzlach, farbach, kartkach, kredkach. Pociągnęłam po raz kolejny i wzięłam się za malowanie. Ale nie na kartce. Wzięłam puszkę z czarną farbą i największy pędzel jaki miałam. Podeszłam do fioletowej ściany i zaczęłam się na nią gapić. Była taka… fioletowa. Bardzo fioletowa. Jak śliwka. Zjadłabym śliwkę, a najlepiej węgierkę. Ale fioletowy nie pasuje. Chcę, żeby ściana była czarna, a nie jakaś tam fioletowa. Zamoczyłam pędzel w farbie i zaczęłam zamalowywać ten głupi śliwkowy fiolet. Teraz wyglądała jak śliwka w czekoladzie. Pomyślałam o tym kiedy znów się zaciągnęłam. Zaczęłam się dusić dymem podczas niepochamowanego ataku śmiechu, przez co zaczęłam okropnie kaszleć. Wydało mi się to takie zabawne, że od razu zaczęłam się śmiać.
Malowałam i malowałam tą ścianę aż nie sięgałam już dalej. Popatrzyłam na nią z wyrzutem.
- Dlaczego musisz być taka wysoka, co? – zapytałam zirytowana ścianę. Po dłuższej chwili kiedy nie odpowiadała zaciągnęłam się znów. – Czekoladowa śliwko, nie wkurzaj mnie. Mam farbę i nie zawaham się jej użyć.
Ściana dalej milczała. Moja frustracja osiągnęła szczyt. Wzięłam jakiś stołek i ochlapałam ścianę czarną farbą, aż cały fiolet zniknął.
Zeszłam ze stołka i spojrzałam na ścianę gładząc brodę. Sufit przy okazji również dostał trochę płynnej czekolady, ale trudno. Kiedyś skamienieje i się zje.
Zaciągnęłam się jeszcze raz i zaczęłam się śmiać. Teraz śliwka w czekoladzie dostanie kolorową posypkę i watę cukrową do towarzystwa! Wzięłam kilka farb i dużą puszkę białej farby. Ta natomiast przypominała mi bitą śmietanę. Dobrałam jeszcze kilka innych nie zastanawiając się nawet jakich.
Ściana lekko podeschła więc zaczęłam malować. Tu trochę bieli, tu trochę różu i czerwieni. Tam fiolet i niebieski. Za każdym razem, kiedy czułam, że znów zaczynam panować nad swoim ciałem zaciągałam się. Nie lubię tworzyć, wolę kiedy jest tworzone.
Znów zaczęłam za dużo myśleć. Nawet marycha już na mnie nie działa odpowiednio. Nic mnie nie odcina od natarczywych myśli. I dopiero wtedy zauważyłam, że fifka jest pusta. Czyli jechałam na oparach. Super. Wzięłam pędzel, żeby domalować jeszcze kilka kolorów. Najwyraźniej trzeba skończyć malowidło świadomie.
Pociągnęłam pędzlem, lecz linie nie są już tak lekkie jak wcześniej. Stały bardziej kontrolowane, rygorystyczne, bez polotu. Nie chcąc zniszczyć swojej pracy odłożyłam pędzle i odsunęłam się od ściany.
Widnieje na niej gigantyczne wyobrażenie kosmosu w moim wykonaniu. Wygląda identycznie jak z wczorajszej wizji tej dziwnej planety. Błękitne, szmaragdowe, różowe, złote, białe punkty błyszczą na tle ciemnej materii poprzecinanej różnokolorowymi plamami mgławic. Odsuwam się dalej i mój mózg zauważa coś niepokojącego. Światło nie jest już poranne.
Jest po południe.
O cholera.
Biegnę po telefon, żeby sprawdzić, która godzina. 14:32. I do tego pięć nieodebranych wiadomości. Przesuwam palcem po dotykowym ekranie, żeby dowiedzieć się więcej. Wszystkie są od jednego nadawcy. I to tego, od którego najmniej je lubię dostawać. Od matki.
Otwieram pierwszą wiadomość, a nogi same się pode mną uginają. Upadam.
‘Kochanie, konferencja została skończona o dzień szybciej. Wylatujemy z ojcem o 8 rano, będziemy w Chicago około 14:48.’
Poczułam lodowatą stróżkę potu, która spłynęła mi po plecach. Nie czytam innych wiadomości, rzucam telefon i zaczynam panikować.
Cholera jasna, nie wyrobię się! Byłam jeszcze na lekkim haju, trzeba się będzie nieźle namęczyć, żebym zaczęła przypominać człowieka. Podświadomie rozkręciłam klimatyzację, żeby pozbyć się dymu. Lepsza lodówka zamiast pokoju zadymionego jak pub.
Pierwsze co, to poleciałam pod prysznic. Nie mogę śmierdzieć jak skunks, a w dodatku nieźle się ubrudziłam malując na ścianie. Szybko zdjęłam z siebie bieliznę, w której cały czas paradowałam po domu. Weszłam do łazienki przy moim pokoju, rozkręciłam wodę pod prysznicem i zaczęłam się szorować jakbym chciała zedrzeć z siebie skórę. Przy okazji sięgnęłam po szczoteczkę do zębów i starałam się wymyć z ust zapach oraz smak marychy.
Po wyjściu z kabiny od razu sięgnęłam po krople do oczu. W końcu to trochę nienaturalne, żeby mieć przekrwione oczy i powiększone źrenice jak czarne dziury. Zapuściłam kilka kropel i zamrugałam.
Sekundę później wpadłam goła i mokra do pokoju. Szybko sięgnęłam po jakieś stosunkowo czyste ciuchy. Obwąchałam je ze wszystkich stron i kiedy stwierdziłam, że nie śmierdzą wciągnęłam je na siebie. Poszłam szybko do garderoby i zaczęłam się męczyć z szufladą bieliźniarki. Wyjęłam parę skarpet, stanik, gacie i je szybko ubrałam.
Moje próby ogarnięcia się przerywa mi niemiłosierne burczenie w brzuchu. Zapomniałam, że po cannabis zasysa się żarcie jak odkurzacz. Pobiegłam szybko do kuchni na wpół ubrana. Miałam na sobie jedną skarpetę, spodnie, stanik i niezapiętą koszulę. Do tego poczułam nieprzyjemny przewiew w dole. Zapomniał o majtkach.
Chrzanić to.
Otworzyłam wielką lodówkę i zaczęłam zjadać wszystkie produkty mleczne, które były w moim zasięgu. Wypiłam karton mleka, dwa jogurty pitne, zjadłam cztery serki i jeszcze pół krążka camemberta. Dobrze, że lodówka jest pełna, nie widać aż takiego ubytku w prowiancie. Wyrzuciłam śmieci do kosza i niechcący spojrzałam na zegarek na kuchence. 14:59.
Zostało mi jakieś 30 minut zanim rodzice wpadną z jakże miłą niespodzianką i mnie przyłapią na haju po ziole.
Ciągle myślałam, że o czymś zapomniałam. Powoli wracałam do pokoju poprawnie zapinając koszulę, kiedy mnie olśniło. Zatrzymałam się w pół kroku.
Cholera, nie schowałam marychy!
Pędem wpadłam do pokoju. Temperatura była przerażająco niska, najwyżej szesnaście stopni. Skręciłam klimę i z ulgą stwierdziłam, że już nie czuję dymu. Poszłam po fifkę i foliowy woreczek, który jest już prawie pusty, leżące pod moim pseudo wyobrażeniem kosmosu. Do tego zapalniczka, zapomniałabym. Wkładam wszystko do starego pudełka, które kiedyś zrobiłam w podstawówce. Wtedy uważałam, że narkotyki to największe zło na świecie otumaniające człowieka i nie pozwalające mu myśleć.
Ile ja bym dała, żeby przez jeden dzień nie myśleć.
Dobra, wróćmy do rzeczywistości. Rozejrzałam się po pokoju i pozbierałam przyrządy do malowania. Ułożyłam je byle jak na biurku, to i tak nie miało większego znaczenia. Spojrzałam jeszcze raz na ścianę, która była teraz zamalowana czarną farbą.
Ile lat świetlnych ode mnie są te gwiazdy? Setki? Tysiące? Miliony? A może są tylko wytworem mojej wyobraźni? Ale skądś je znałam. Na przykład ta gromada kulista po prawej stronie u dołu. Wyglądała identycznie jak ta, którą widziałam w mgławicy tarantuli. Podeszłam do łóżka po telefon i znów go odblokowałam. Teraz jednak nie ze strachu tylko z ciekawości.
Na tapecie miałam zdjęcie tej mgławicy zrobione teleskopem Hubble’a. Przyglądałam się gwiazdom. Wyglądały jednocześnie tak samo i… inaczej. Jakby były pokazane z drugiej strony. Tylko, że to nie byłoby możliwe do zrobienia przez człowieka.
Nagle dostałam ataku szału. Nie chciałam już myśleć ani analizować niczego. Chciałam być normalną dziewczyną, a nie jakimś stworzeniem do kalkulacji i obliczeń miałam tego wszystkiego dosyć.
Zaczęłam krzyczeć jak zarzynane zwierzę. Mój krzyk poniósł się po całym mieszkaniu zamieniając się w spazmatyczny szloch. Wszystkie te wczorajsze emocje zaczęły ze mnie wypływać. Powoli, bez pośpiechu. Jakby się nade mną pastwiły, przypominały, że jestem słaba. Czułam, jak łzy spływają mi po policzkach strumieniami, wypłukując wszystkie wczorajsze wspomnienia. Wrócił do mnie sen. Wróciły do mnie wszystkie krzywdy, które zrobiłam innym. Wszystkie uderzenia, zwyzywania, rozkwaszone nosy. Wszystko co zrobiłam.
Nagle wracam do momentu kiedy mam dziewięć lat. Mała beksa z bałaganem na głowie. Siedzi sama, nie ma przyjaciółek, nikogo, z kim mogłaby się bawić. Nikogo, kto by ją pocieszył, przytulił, pomógł. Czułam się identycznie.
Leżałam na podłodze użalając się nad sobą dobre 10 minut. Powoli, sekunda po sekundzie czułam się lżej. Wszystko ze mnie wypływało, wszystkie te toksyczne rzeczy, które tak długo w sobie nosiłam. Kiedy uspokoiłam się wystarczająco, żeby szloch zniknął wstałam z podłogi i wytarłam oczy. O dziwo, czułam się lekka jak piórko i czułam nową siłę do działania. Może wypłakanie się od czasu do czasu może być pomocne?
Nie zastanawiając się nad tym dłużej poszłam do łazienki, żeby doprowadzić się bardziej do porządku. Spojrzałam na moje odbicie w lustrze myśląc co mogę zrobić, aby pozbyć się opuchlizny wokół oczu i dziwnych czerwonych plam z policzków.
Ochlapałam twarz zimną wodą, a później zajęłam się nada mokrymi włosami. Nie miałam ochoty odpowiadać po raz kolejny dlaczego myłam się w środku dnia. W sumie zdarzało mi się to co raz częściej. Na szczęści włosy szybko wyschły i mogłam wyjść z łazienki i doprowadzić się do idealnego stanu, aby moi rodzice byli pewni, że wszystko jest w świetnie.
Znalazłam jakieś nie pobite lusterko, u mnie na biurku i wygrzebałam podkład. Musiałam się pozbyć tych okropnych szram z treningu. Przecież nie powiem rodzicom, że zaatakował mnie kot sąsiadki, ponieważ żadnej nie mamy.
Dzięki fatom, wyglądałam nareszcie odpowiednio. Przejrzałam się jeszcze raz w małym lusterku dopinając ostatnie guziki mojej ulubionej flanelowej koszuli. Spojrzała na mnie para lodowato błękitnych oczu z wachlarzem ciemnych rzęs. Jasna karnacja i bardzo jasne blond włosy, prawie białe, sprawiały, że wyglądałam jak królowa śniegu. Związałam włosy w luźny kok, który mógł dyndać mi na karku, ale nie przeszkadzać. Przecież miałam wyglądać jak co tydzień w sobotę, prawda?
Nagle usłyszałam cichy dźwięk dochodzący z halu.
Dzyńg!
- Kochanie, jesteśmy! – usłyszałam krzyk matki.
No super. Tak się zaryczałam, że straciłam poczucie czasu. Rzuciłam ostatnie lekko spanikowane spojrzenie w lusterko.
- Nathalie, gdzie jesteś?! – krzyknęła matka. – Mamy dla ciebie niespodziankę!
Uśmiechnęłam się szelmowsko do swojego odbicia i ruszyłam do holu przywitać rodziców.

- Cześć, mamo – powiedziałam na widok mojej rodzicielki. – Co tam?
Edite Francis Glimer, czterdziestodwuletnia właścicielka kompani węglowej Glimer Inc. Wysoka na 1,85 jasnowłosa piękność południa. Byłam ciekawa czemu została bizneswoman, gdy dzięki swemu wzrostowi i urodzie mogłaby zostać najsłynniejszą modelką ubiegłej dekady. Jak na kobietę biznesu przystało ubierała się w garsonki i zaczesywała włosy w idealny kok. W tym roku została kobietą roku magazynu PEOPLE.
Ale nikogo nie obchodziło, że wyładowywała swą złość na niedobrej i wrednej córce bijąc ją.
- Witaj, kochanie – nawet w domu była tą sztuczną kobietą, która rozkazywała tysiącom swoich pracowników. – Jak możesz się domyśleć, zarząd dał nam w kość skoro wróciliśmy tak szybko. – Powiedziała uśmiechając się.
- Oczywiście – wychyliłam się, żeby zobaczyć ojca. – Hej, tato! - Akurat męczył się z wielką walizą, która nie chciała przejść przez drzwi windy.
John Mark Tyler, potentat ropy naftowej. Czterdzieści osiem lat. Właściciel 28 platform wiertniczych na morzu i 30 na lądzie. Niski, ledwie 1,60. Czarne, poprzetykane siwizną włosy ulizane tak, że jego głowa wyglądała jak tyłek czarnego niemowlaka. Może i w młodości był przystojny, mi kojarzy się jedynie z fałszem i życiem pod pantoflem mojej matki. Nieudacznik bez kręgosłupa moralnego. Tymi czterema słowami można go opisać.
- Cześć, yh, córciu – powiedział z wysiłkiem wciągając torbę do mieszkania. – Jak tam samopoczucie?
- Dobrze, dzięki – uśmiechnęłam się sztucznie. Jak ja nienawidziłam swoich rodziców. Kłamliwa suka i lizodup-nieudacznik. Z tej mieszanki nie mogła wyjść miła i uczynna córeczka. – Co to za niespodzianka? – zapytałam matkę.
- Och, konkretna jak zwykle – powiedziała uśmiechając się tak słodko, że zrobiło mi się niedobrze. – Pakuj się! Jedziemy na 2 tygodnie na wieś!
Popatrzyłam na nią z niedowierzaniem.
- Na wieś? –spytałam.
- Tak.
- Na dwa tygodnie?
- Tak kochanie, powtórzyć? – zaświergotała.
- Nie, nie trzeba – powiedziałam zszokowana. – Ale idźcie do psychiatry, bo chyba was coś boli.
Reakcja matki była natychmiastowa. Ze słodkiej niewinnej dziewczynki zamieniła się we wkurzoną i mściwą boginię.
- Coś ty powiedział, młoda damo? – zagrzmiała patrząc na mnie z góry.
- To co usłyszałaś – założyłam ręce na piersi. Spojrzałam jej hardo w oczy. – Nigdzie nie jadę. Szczególnie na wieś.
- Nie masz nic do gadania – powiedziała gniewnie matka. Jej spojrzenie rzucało gromy. – Masz 30 minut na spakowanie się, o 17:02 mamy samolot.
- Wy sobie lećcie, ja tu zostaję – powiedziałam buntowniczo. Co ona sobie wyobraża?! Że wparuje niespodziewanie do domu i powiadomi mnie, że uciekamy z miasta za jej zbrodnie bankowe? Nawet nie wiedziałam co to jest, ale to szczegół. – Nawet jeżeli musiałabym zostać tu sama bez prądu, bez niczego, to wolę miasto niż jakieś zapyziałe pustkowie.
- Jeżeli nie pójdziesz się pakować w ciągu najbliższych 30 sekund już nigdy nie odbiorę cię z aresztu – wysyczała przez zęby zniżając się do poziomu mojej twarzy. Naszła mnie myśl, żeby splunąć w tą zakłamaną twarz oprawcy. Jednak wiedziałam, że będę miała przesrane, jeżeli przestaną mnie odbierać z aresztu lub płacić kaucje. A mało kto lubi przesiadywać w kiciu.
- Dobra – poddałam się. Nienawidziłam jej gróźb. A najgorsze było to, że zawsze dotrzymywała słowa. Lepiej się skulić i poczekać, a potem zaatakować. Zemsta najlepiej smakuje na zimno.
- Zostało ci 20 minut, kochanie – wymruczała najbardziej fałszywym tonem jaki kiedykolwiek słyszałam z jej ust. Ostatnie słowo prawie wypluła.
Popatrzyłam jaj zajadle w oczy. Chciałam tam stać i pokazać, kto jest lepszy, ale usłyszałam cichy głos rozsądku.
‘Bierz nogi zapas i leć się pakować.’
Odwróciłam się na pięcie i ruszyłam w stronę mojego pokoju. Idąc przez korytarze tego mieszkania chciałam stąd uciec. Było puste. Bez wyrazu. Główną rolę odgrywał przepych, nie wygoda. Ale na szczęście zbliżały się moje osiemnaste urodziny. Ucieknę z tego miejsca. Dzięki moim kontom oszczędnościowym mam wystarczająco pieniędzy na opłacenie studiów i wynajem jakiegoś niedużego lokum do póki nie skończę edukacji.
Po przekroczeniu progu pokoju wzięłam głęboki oddech. Nie zamykam już nawet drzwi, musiałam się uspokoić. Myśl Nat, czym najbardziej wkurzysz matkę bez lądowania w pierdlu?
Tak, eureka!
Pohipsterzymy.
Pędem poleciałam do mojej niedużej garderoby. Niestety, jej nie mogę remontować za często, dlatego panował tam nadal wystrój sprzed dwóch lat, kiedy miałam fazę na elegancką czerń. Całe pomieszczenie było obite pikowaną, czarną satyną. Wieszaki i poręcze były w kolorze perły, tak jak uchwyty od szafek. Na środku stała wielka okrągła biała pufa, a dalej w głębi szezlong, którego nie było widać ze względu na wielką stertę ubrań. Całość wyglądało jak kadr z filmu z lat 30 XX wieku. No może wtedy mieli większy porządek, ale to szczegół.
Dobra, trzeba się spakować. Sięgnęłam po największą torbę treningową jaką miałam. Nagle mnie olśniło. Ominą mnie treningi. Przez cały ten harmider zapomniałam o tym. Jęknęłam po cichu. Czemu ona mi to robi? Akurat teraz kiedy zbliżały się zawody stanowe…
Pociągnęłam torbę ze złością i zaczęłam w niej upychać ubrania. Wrzucałam je jak leci. Kilka par spodni, spódnice maxi, szorty, koszule, bluzy sportowe, trochę kurtek, kilka par conversów i vansów. Nie mogłam się powstrzymać i wsadziłam do torby moje kochane czarne lity. Do tego ze trzy czapki i bielizna. No właśnie, bielizna. Ściągnęłam spodnie i szybko ubrałam majtki. W sumie, skoro jedziemy na tą ‘wieś’ to powinnam się przebrać.
Ubrałam koszulę w fioletowo – zieloną kratę, materiałowe szorty z wysokim stanem i szarą narzutkę. Żeby sprowokować matkę założyłam różaniec na szyję. Laofasery, lenonki i czapka dopełniły sprawy. Wiedziałam, że wkurzę ją swoim strojem. Cóż, Prowokacja to moje drugie imię. Serio.
Poszłam jeszcze do łazienki po kosmetyczkę. Nawet na wsi się myją mimo tego, że używają wychodków. Bryyy…
Zaczęłam przeszukiwać moją niewielką łazienkę. Wzięłam moją ulubioną workowatą kosmetyczkę i wsadziłam do niej wszystko co potrzebne. Szampon, mydło, szczotka do zębów suszarka i trochę kosmetyków. Zaczęłam przeszukiwać łazienkę w poszukiwaniu szczotki do włosów jednak nigdzie jej nie było. Byłam pewna, że zostawiłam ją tuż obok umywalki.
Nigdzie jej nie było, jakby się rozpłynęła. Cholera, a nie zgubiłam niczego przez ostatnie 7 miesięcy. Trzeba będzie wyzerować statystyki. Znowu.
Wyszłam z łazienki i trzasnęłam drzwiami. Zajebiście, po prostu. Torba spakowana, telefon w kieszeni, słuchawki w torebce razem z laptopem. Można iść. Idę na dwu tygodniowe tortury.
Zarzuciłam paski toreb i wyszłam do salonu. Zerknęłam na zegarek. Jeszcze dużo czasu do odlotu. Podeszłam do gniewnego oblicza mojej matki. Stała tutaj tak przez cały czas? A to ja myślałam, że jestem dziwna.
Nagle podskoczyła radośnie i zaklaskała w dłonie, jak pięciolatka, która dostała lizaka. Jej humory były nieprzewidywalne, jednak teraz były przerażające.
- Widzę, kochanie, że jesteś gotowa do drogi – powiedziała uśmiechając się słodziutko. Mój żołądek podszedł mi do gardła. Nienawidzę słodyczy. – Chodź, przed nami długa droga.
- Idę, idę – mruknęłam ciągnąc za sobą bagaże. Mam nadzieję, że tyle rzeczy wystarczy mi na dwa tygodnie. Ale coś jeszcze mnie trapiło. – Hmm, mamo?
- Tak słoneczko? Co się stało? – zapytała za sztuczną troską.
- Hmm… A co ze szkołą? Jak ja nadrobię te dwa tygodnie? Przecież za trzy miesiące mam egzaminy i zakończenie roku. Powinnam się uczyć.
- Do tej pory nie przejmowałaś się tak swoją edukacją - zaćwierkała, kiedy szłyśmy w stronę windy. – Dwa lata temu prawie oblałaś przez wagary.
- Ale to było dawno – zaprotestowałam. – Miałam wtedy ciężki czas. Ale jakbyś mnie słuchała, to byś wiedziała.
- Nie wyskakuj mi z czymś takim, młoda panno – powiedziała wyniosłym tonem. – John, zrób coś ze swoją córką.
- Przecież to ty ją urodziłaś – odpowiedział jej ojciec. Po raz pierwszy w życiu widziałam, żeby się jej postawił. Dzieje się coś dziwnego. I to bardzo.
- John, jak możesz mi się stawiać?! – zapytała matka z niedowierzaniem. Cóż, gdyby mój mąż pantoflarz postawiłby mi się też byłabym zdziwiona.
-Dobra, zamknijmy się wszyscy i jedźmy na to lotnisko, abyście mnie wywieźli od cywilizacji – warknęłam. Zamilkli na dźwięk dzwonka windy i zaczęliśmy wsadzać nasze bagaże do środka. Drzwi zamknęły się za nami z cichym stukiem i polecieliśmy w dół.
Postanowiłam sprawdzić pozostałe wiadomości, które dostałam, a nie miałam czasu ich przeczytać. Zerknęłam na wyświetlacz. Jest nowa wiadomość i nieodebrane połączenie. Ciekawe od kogo…
Rodzice zaczęli się po cichu sprzeczać, aby skończyć kłótnię z góry. Jednak już ich nie słucham. Potrafię izolować się od świata zewnętrznego, co jest bardzo przydatną zdolnością.
Odblokowałam ekran i spojrzałam na spis połączeń. Numer prywatny. Dziwne. Sprawdzam skrzynkę odbiorczą. Cztery wiadomości od matki od razu usuwam, nie chce mi się tego czytać. Otwieram najnowszą wiadomość. Znów numer prywatny. Lecz treść wiadomości jest dziwnie znajoma.

‘Musisz uciekać. Jesteś w niebezpieczeństwie. Jim uciekł ze szpitala.’

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz