Zlikwidowałam przekleństwa, raduj się młodsza młodzieży!
Obudziła mnie wilgoć. Znowu.
Podskoczyłam na łóżku całkowicie
rozbudzona. Jednak tym razem znów był to fałszywy alarm. Wypuściłam powietrze z
ulgą. Mam szczelny pęcherz. Dotknęłam ręką pleców. Tak jak myślałam. Były
oblepione potem.
Zmrużyłam oczy na widok promieni
słońca wpadających przez okno do mojego pokoju. Ogrzewały moją skórę w tak samo
przyjemny sposób jak w tym dziwnym śnie.
Zesztywniałam. Wszystkie
wydarzenia z dzisiejszej nocy wróciły do mnie. Przypomniał mi się ogród,
kimono, ten głos i … chłopak.
Kim on był? W ogóle to o czym on
na końcu mówił? Czemu w ogóle znalazł się w moim śnie? I jakim cudem udało mu
się powstrzymać moje najsilniejsze uderzenie?!
Mimo wielu innych pytań
kłębiących się w mojej głowie, to ostatnie mnie najbardziej zastanawiało… i
niepokoiło. Czyżby znalazł się ktoś lepszy ode mnie? Nawet we śnie? Ktoś, kto
potrafił z łatwością sparować mój cios… Do tej pory nie spotkałam nikogo, kto
mógłby go uniknąć, a tym bardziej powstrzymać. To było, no cóż, jak sen.
Niemożliwe. Nierealne. Może nie byłam najlepsza w technice, ale od dziecka
byłam silniejsza od moich rówieśników. Za każdym razem, kiedy uderzałam w ten
sposób, moja ofiara lądowała w szpitalu co
najmniej na 2 tygodnie, a moi rodzice musieli użerać się z glinami. I
przy okazji wyciągali mnie z aresztu.
I czemu ja tyle myślę o wytworze
mojej wyobraźni? To trochę dziwne siedzieć w łóżku w sobotni poranek i
rozmyślać o panience wyglądającej jak facet, która we śnie zablokowała twój
cios, kiedy byłaś ubrana w tradycyjny japoński strój…
‘Za dużo myślisz!’ pomyślałam,
zresztą nie po raz pierwszy. ‘To tylko sen.’
Wyszłam z łóżka i zaczęłam się
rozciągać. Trzy serie brzuszków, trzy serie pompek. Do tego kilkanaście skłonów
i skoków na skakance. Jeżeli jest się zawodniczką, trzeba co rano dbać o formę.
Przerwało mi potężne ziewnięcie, które zmusiło mnie do pokazania światu mojej
wątroby i innych wnętrzności.
‘Dobra’ pomyślałam. ‘Czas się
wziąć za siebie. Weekend nie trwa wiecznie.’ Przeszłam po pokoju zbierając przy
okazji moją wczorajszą garderobę i wrzuciłam ją do kosza na brudy w rogu
pokoju.
Rozejrzałam się, aby mieć
pewność, że panuje tam porządek, który zadowoliłby moich twórców.
Moje lokum było inne od całego
mieszkania. Tylko u mnie co 2 miesiące (albo nawet i częściej) przeprowadzano
remonty, dzięki czemu co jakiś czas mogłam zmieniać wystrój mojej namiastki
edenu.
Aktualnie postawiłam na sztukę.
Ściany były pomalowane na przyjemny, ciepły cynamonowy kolor, lecz jedną zostawiłam
w odcieniu fioletu – śliwce. Przed remontem uwielbiałam ten kolor, mimo, że
wcale, ale to wcale nie pasował do mojej osobowości. Żeby zmniejszyć ilość
ścian, na których mogłam wieszać swoje prace, największa ścianę zajmowało
panoramiczne okno ukazujące budzące się Chicago. Tam stało również moje wielkie
i niesamowicie wygodne łóżko. Było zbudowane z palisandru tak samo jak
etażerki, stojące po obu jego stronach. Dalej stało moje stanowisko pracy –
prosty stół zagracony podobraziami, farbami, pędzlami i wszelakimi
rozpuszczalnikami. Chwilowo malowałam jedną z reprodukcji Alfonsa Muchy farbami
olejnymi, przez co praca musiała stać przez kilkanaście godzin na sztaludze i
schnąć. Po drugiej stronie stała półka na książki ze wszystkimi moimi kochanymi
dziełami młodzieżowej literatury współczesnej. Do tego obok znajdowała się moja
wieża z płytami moich ukochanych zespołów takich jak 30 Seconds To Mars, My
Chemical Romance, Muse czy Coldplay.
Patrzyłam na mój pokój i zaczęłam
się zastanawiać jak jedna osoba może mieć tyle sprzecznych ze sobą
zainteresowań. Sztuki walki, rysowanie, czytanie, astronomia… A z dnia na
dzień, o zgrozo, ich przybywało.
Muszę się od tego oderwać,
odlecieć.
Szłam w kierunku kuchni nie
myśląc o mojej nagości. Zwykle tak dochodziłam do siebie po trudnym tygodniu –
zupełna swoboda i kubek mocnej kawy karmelowej. Ale dzisiaj nie chciałam kawy,
tylko czegoś innego.
Weszłam do przestronnej
czarnobiałej kuchni z wysepką pośrodku. Była utrzymana w podobnym stylu co
reszta mieszkania. Proste szafki, brak niepotrzebnych ozdobników, najlepsza
lodówka, kuchenka i reszta elektronicznych sprzętów.
Podeszłam do wysepki i schyliłam
się, żebym mogła swobodnie widzieć szparę między szafkami, a podłogą. Wsadziłam
prawą rękę w poszukiwaniu małej plastikowej torebeczki. Wymacałam ją po omacku
i wyciągnęłam.
Czułam mieszaninę ulgi i
szczęścia. Wstałam i potrząsnęłam zawartością torebki oglądając małe zielone
kulki z suszonych liści pozwalających odpłynąć. Tak, marihuana to coś, czego
potrzebuję. Przynajmniej nie będę musiała myśleć, a wszystko wokół wyda się
bardziej znośne.
Wróciłam do pokoju po lufkę i
zapalniczkę schowane w moich kozakach. Nabijam szklaną rurkę, podpalam i się
zaciągam.
Od razu poczułam jak moje źrenice
się powiększyły, jak światło wpadało do mojego mózgu i pobudziło go do życia.
Powieki przestały mi ciążyć, świat stał się prostszy. Zaciągam się po raz
drugi. To takie śmieszne! Życie jest po prostu filmem, a ja gram w nim główną
rolę. Jestem gwiazdą, wszyscy mnie podziwiają. Poczułam jak moje ciało się
rozluźnia, a rozsądek odlatuje do ciepłych krajów na wakacje.
Zaczęłam się śmiać bez wyraźnego
powodu. A co mi tam! Śmiałam się tak mocno, że prawie upadam na podłogę. Ale poszłam
dalej. Zaciągnęłam się dymem jeszcze raz i płomyk zgasł. Podpaliłam go i znów przeniosłam się w lepszy świat.
Jakiś impuls popycha mnie do
podejścia do mojego stoiska pracy. Zaczęłam myśleć o tych wszystkich pędzlach,
farbach, kartkach, kredkach. Pociągnęłam po raz kolejny i wzięłam się za
malowanie. Ale nie na kartce. Wzięłam puszkę z czarną farbą i największy pędzel
jaki miałam. Podeszłam do fioletowej ściany i zaczęłam się na nią gapić. Była
taka… fioletowa. Bardzo fioletowa. Jak śliwka. Zjadłabym śliwkę, a najlepiej
węgierkę. Ale fioletowy nie pasuje. Chcę, żeby ściana była czarna, a nie jakaś
tam fioletowa. Zamoczyłam pędzel w farbie i zaczęłam zamalowywać ten głupi
śliwkowy fiolet. Teraz wyglądała jak śliwka w czekoladzie. Pomyślałam o tym
kiedy znów się zaciągnęłam. Zaczęłam się dusić dymem podczas niepochamowanego
ataku śmiechu, przez co zaczęłam okropnie kaszleć. Wydało mi się to takie
zabawne, że od razu zaczęłam się śmiać.
Malowałam i malowałam tą ścianę
aż nie sięgałam już dalej. Popatrzyłam na nią z wyrzutem.
- Dlaczego musisz być taka
wysoka, co? – zapytałam zirytowana ścianę. Po dłuższej chwili kiedy nie
odpowiadała zaciągnęłam się znów. – Czekoladowa śliwko, nie wkurzaj mnie. Mam
farbę i nie zawaham się jej użyć.
Ściana dalej milczała. Moja
frustracja osiągnęła szczyt. Wzięłam jakiś stołek i ochlapałam ścianę czarną
farbą, aż cały fiolet zniknął.
Zeszłam ze stołka i spojrzałam na
ścianę gładząc brodę. Sufit przy okazji również dostał trochę płynnej
czekolady, ale trudno. Kiedyś skamienieje i się zje.
Zaciągnęłam się jeszcze raz i
zaczęłam się śmiać. Teraz śliwka w czekoladzie dostanie kolorową posypkę i watę
cukrową do towarzystwa! Wzięłam kilka farb i dużą puszkę białej farby. Ta
natomiast przypominała mi bitą śmietanę. Dobrałam jeszcze kilka innych nie
zastanawiając się nawet jakich.
Ściana lekko podeschła więc zaczęłam
malować. Tu trochę bieli, tu trochę różu i czerwieni. Tam fiolet i niebieski.
Za każdym razem, kiedy czułam, że znów zaczynam panować nad swoim ciałem
zaciągałam się. Nie lubię tworzyć, wolę kiedy jest tworzone.
Znów zaczęłam za dużo myśleć.
Nawet marycha już na mnie nie działa odpowiednio. Nic mnie nie odcina od
natarczywych myśli. I dopiero wtedy zauważyłam, że fifka jest pusta. Czyli
jechałam na oparach. Super. Wzięłam pędzel, żeby domalować jeszcze kilka
kolorów. Najwyraźniej trzeba skończyć malowidło świadomie.
Pociągnęłam pędzlem, lecz linie
nie są już tak lekkie jak wcześniej. Stały bardziej kontrolowane,
rygorystyczne, bez polotu. Nie chcąc zniszczyć swojej pracy odłożyłam pędzle i odsunęłam
się od ściany.
Widnieje na niej gigantyczne
wyobrażenie kosmosu w moim wykonaniu. Wygląda identycznie jak z wczorajszej
wizji tej dziwnej planety. Błękitne, szmaragdowe, różowe, złote, białe punkty
błyszczą na tle ciemnej materii poprzecinanej różnokolorowymi plamami mgławic.
Odsuwam się dalej i mój mózg zauważa coś niepokojącego. Światło nie jest już
poranne.
Jest po południe.
O cholera.
Biegnę po telefon, żeby
sprawdzić, która godzina. 14:32. I do tego pięć nieodebranych wiadomości.
Przesuwam palcem po dotykowym ekranie, żeby dowiedzieć się więcej. Wszystkie są
od jednego nadawcy. I to tego, od którego najmniej je lubię dostawać. Od matki.
Otwieram pierwszą wiadomość, a
nogi same się pode mną uginają. Upadam.
‘Kochanie, konferencja została
skończona o dzień szybciej. Wylatujemy z ojcem o 8 rano, będziemy w Chicago około
14:48.’
Poczułam lodowatą stróżkę potu,
która spłynęła mi po plecach. Nie czytam innych wiadomości, rzucam telefon i
zaczynam panikować.
Cholera jasna, nie wyrobię się! Byłam
jeszcze na lekkim haju, trzeba się będzie nieźle namęczyć, żebym zaczęła
przypominać człowieka. Podświadomie rozkręciłam klimatyzację, żeby pozbyć się
dymu. Lepsza lodówka zamiast pokoju zadymionego jak pub.
Pierwsze co, to poleciałam pod
prysznic. Nie mogę śmierdzieć jak skunks, a w dodatku nieźle się ubrudziłam
malując na ścianie. Szybko zdjęłam z siebie bieliznę, w której cały czas
paradowałam po domu. Weszłam do łazienki przy moim pokoju, rozkręciłam wodę pod
prysznicem i zaczęłam się szorować jakbym chciała zedrzeć z siebie skórę. Przy
okazji sięgnęłam po szczoteczkę do zębów i starałam się wymyć z ust zapach oraz
smak marychy.
Po wyjściu z kabiny od razu sięgnęłam
po krople do oczu. W końcu to trochę nienaturalne, żeby mieć przekrwione oczy i
powiększone źrenice jak czarne dziury. Zapuściłam kilka kropel i zamrugałam.
Sekundę później wpadłam goła i
mokra do pokoju. Szybko sięgnęłam po jakieś stosunkowo czyste ciuchy. Obwąchałam
je ze wszystkich stron i kiedy stwierdziłam, że nie śmierdzą wciągnęłam je na
siebie. Poszłam szybko do garderoby i zaczęłam się męczyć z szufladą
bieliźniarki. Wyjęłam parę skarpet, stanik, gacie i je szybko ubrałam.
Moje próby ogarnięcia się przerywa
mi niemiłosierne burczenie w brzuchu. Zapomniałam, że po cannabis zasysa się żarcie jak odkurzacz. Pobiegłam szybko do
kuchni na wpół ubrana. Miałam na sobie jedną skarpetę, spodnie, stanik i
niezapiętą koszulę. Do tego poczułam nieprzyjemny przewiew w dole. Zapomniał o
majtkach.
Chrzanić to.
Otworzyłam wielką lodówkę i zaczęłam
zjadać wszystkie produkty mleczne, które były w moim zasięgu. Wypiłam karton
mleka, dwa jogurty pitne, zjadłam cztery serki i jeszcze pół krążka camemberta.
Dobrze, że lodówka jest pełna, nie widać aż takiego ubytku w prowiancie. Wyrzuciłam
śmieci do kosza i niechcący spojrzałam na zegarek na kuchence. 14:59.
Zostało mi jakieś 30 minut zanim
rodzice wpadną z jakże miłą niespodzianką i mnie przyłapią na haju po ziole.
Ciągle myślałam, że o czymś
zapomniałam. Powoli wracałam do pokoju poprawnie zapinając koszulę, kiedy mnie
olśniło. Zatrzymałam się w pół kroku.
Cholera, nie schowałam marychy!
Pędem wpadłam do pokoju.
Temperatura była przerażająco niska, najwyżej szesnaście stopni. Skręciłam
klimę i z ulgą stwierdziłam, że już nie czuję dymu. Poszłam po fifkę i foliowy
woreczek, który jest już prawie pusty, leżące pod moim pseudo wyobrażeniem
kosmosu. Do tego zapalniczka, zapomniałabym. Wkładam wszystko do starego
pudełka, które kiedyś zrobiłam w podstawówce. Wtedy uważałam, że narkotyki to
największe zło na świecie otumaniające człowieka i nie pozwalające mu myśleć.
Ile ja bym dała, żeby przez jeden
dzień nie myśleć.
Dobra, wróćmy do rzeczywistości.
Rozejrzałam się po pokoju i pozbierałam przyrządy do malowania. Ułożyłam je
byle jak na biurku, to i tak nie miało większego znaczenia. Spojrzałam jeszcze
raz na ścianę, która była teraz zamalowana czarną farbą.
Ile lat świetlnych ode mnie są te
gwiazdy? Setki? Tysiące? Miliony? A może są tylko wytworem mojej wyobraźni? Ale
skądś je znałam. Na przykład ta gromada kulista po prawej stronie u dołu.
Wyglądała identycznie jak ta, którą widziałam w mgławicy tarantuli. Podeszłam
do łóżka po telefon i znów go odblokowałam. Teraz jednak nie ze strachu tylko z
ciekawości.
Na tapecie miałam zdjęcie tej
mgławicy zrobione teleskopem Hubble’a. Przyglądałam się gwiazdom. Wyglądały jednocześnie
tak samo i… inaczej. Jakby były pokazane z drugiej strony. Tylko, że to nie
byłoby możliwe do zrobienia przez człowieka.
Nagle dostałam ataku szału. Nie
chciałam już myśleć ani analizować niczego. Chciałam być normalną dziewczyną, a
nie jakimś stworzeniem do kalkulacji i obliczeń miałam tego wszystkiego dosyć.
Zaczęłam krzyczeć jak zarzynane
zwierzę. Mój krzyk poniósł się po całym mieszkaniu zamieniając się w
spazmatyczny szloch. Wszystkie te wczorajsze emocje zaczęły ze mnie wypływać.
Powoli, bez pośpiechu. Jakby się nade mną pastwiły, przypominały, że jestem
słaba. Czułam, jak łzy spływają mi po policzkach strumieniami, wypłukując
wszystkie wczorajsze wspomnienia. Wrócił do mnie sen. Wróciły do mnie wszystkie
krzywdy, które zrobiłam innym. Wszystkie uderzenia, zwyzywania, rozkwaszone
nosy. Wszystko co zrobiłam.
Nagle wracam do momentu kiedy mam
dziewięć lat. Mała beksa z bałaganem na głowie. Siedzi sama, nie ma
przyjaciółek, nikogo, z kim mogłaby się bawić. Nikogo, kto by ją pocieszył,
przytulił, pomógł. Czułam się identycznie.
Leżałam na podłodze użalając się
nad sobą dobre 10 minut. Powoli, sekunda po sekundzie czułam się lżej. Wszystko
ze mnie wypływało, wszystkie te toksyczne rzeczy, które tak długo w sobie
nosiłam. Kiedy uspokoiłam się wystarczająco, żeby szloch zniknął wstałam z
podłogi i wytarłam oczy. O dziwo, czułam się lekka jak piórko i czułam nową
siłę do działania. Może wypłakanie się od czasu do czasu może być pomocne?
Nie zastanawiając się nad tym
dłużej poszłam do łazienki, żeby doprowadzić się bardziej do porządku.
Spojrzałam na moje odbicie w lustrze myśląc co mogę zrobić, aby pozbyć się
opuchlizny wokół oczu i dziwnych czerwonych plam z policzków.
Ochlapałam twarz zimną wodą, a
później zajęłam się nada mokrymi włosami. Nie miałam ochoty odpowiadać po raz
kolejny dlaczego myłam się w środku dnia. W sumie zdarzało mi się to co raz
częściej. Na szczęści włosy szybko wyschły i mogłam wyjść z łazienki i
doprowadzić się do idealnego stanu, aby moi rodzice byli pewni, że wszystko
jest w świetnie.
Znalazłam jakieś nie pobite
lusterko, u mnie na biurku i wygrzebałam podkład. Musiałam się pozbyć tych
okropnych szram z treningu. Przecież nie powiem rodzicom, że zaatakował mnie
kot sąsiadki, ponieważ żadnej nie mamy.
Dzięki fatom, wyglądałam
nareszcie odpowiednio. Przejrzałam się jeszcze raz w małym lusterku dopinając
ostatnie guziki mojej ulubionej flanelowej koszuli. Spojrzała na mnie para
lodowato błękitnych oczu z wachlarzem ciemnych rzęs. Jasna karnacja i bardzo
jasne blond włosy, prawie białe, sprawiały, że wyglądałam jak królowa śniegu.
Związałam włosy w luźny kok, który mógł dyndać mi na karku, ale nie
przeszkadzać. Przecież miałam wyglądać jak co tydzień w sobotę, prawda?
Nagle usłyszałam cichy dźwięk
dochodzący z halu.
Dzyńg!
- Kochanie, jesteśmy! –
usłyszałam krzyk matki.
No super. Tak się zaryczałam, że
straciłam poczucie czasu. Rzuciłam ostatnie lekko spanikowane spojrzenie w
lusterko.
- Nathalie, gdzie jesteś?! –
krzyknęła matka. – Mamy dla ciebie niespodziankę!
Uśmiechnęłam się szelmowsko do
swojego odbicia i ruszyłam do holu przywitać rodziców.
- Cześć, mamo – powiedziałam na
widok mojej rodzicielki. – Co tam?
Edite Francis Glimer,
czterdziestodwuletnia właścicielka kompani węglowej Glimer Inc. Wysoka na 1,85
jasnowłosa piękność południa. Byłam ciekawa czemu została bizneswoman, gdy
dzięki swemu wzrostowi i urodzie mogłaby zostać najsłynniejszą modelką ubiegłej
dekady. Jak na kobietę biznesu przystało ubierała się w garsonki i zaczesywała
włosy w idealny kok. W tym roku została kobietą roku magazynu PEOPLE.
Ale nikogo nie obchodziło, że
wyładowywała swą złość na niedobrej i wrednej córce bijąc ją.
- Witaj, kochanie – nawet w domu
była tą sztuczną kobietą, która rozkazywała tysiącom swoich pracowników. – Jak
możesz się domyśleć, zarząd dał nam w kość skoro wróciliśmy tak szybko. –
Powiedziała uśmiechając się.
- Oczywiście – wychyliłam się,
żeby zobaczyć ojca. – Hej, tato! - Akurat męczył się z wielką walizą, która nie
chciała przejść przez drzwi windy.
John Mark Tyler, potentat ropy
naftowej. Czterdzieści osiem lat. Właściciel 28 platform wiertniczych na morzu
i 30 na lądzie. Niski, ledwie 1,60. Czarne, poprzetykane siwizną włosy ulizane
tak, że jego głowa wyglądała jak tyłek czarnego niemowlaka. Może i w młodości był
przystojny, mi kojarzy się jedynie z fałszem i życiem pod pantoflem mojej
matki. Nieudacznik bez kręgosłupa moralnego. Tymi czterema słowami można go
opisać.
- Cześć, yh, córciu – powiedział
z wysiłkiem wciągając torbę do mieszkania. – Jak tam samopoczucie?
- Dobrze, dzięki – uśmiechnęłam
się sztucznie. Jak ja nienawidziłam swoich rodziców. Kłamliwa suka i
lizodup-nieudacznik. Z tej mieszanki nie mogła wyjść miła i uczynna córeczka. –
Co to za niespodzianka? – zapytałam matkę.
- Och, konkretna jak zwykle –
powiedziała uśmiechając się tak słodko, że zrobiło mi się niedobrze. – Pakuj
się! Jedziemy na 2 tygodnie na wieś!
Popatrzyłam na nią z
niedowierzaniem.
- Na wieś? –spytałam.
- Tak.
- Na dwa tygodnie?
- Tak kochanie, powtórzyć? –
zaświergotała.
- Nie, nie trzeba – powiedziałam
zszokowana. – Ale idźcie do psychiatry, bo chyba was coś boli.
Reakcja matki była
natychmiastowa. Ze słodkiej niewinnej dziewczynki zamieniła się we wkurzoną i
mściwą boginię.
- Coś ty powiedział, młoda damo?
– zagrzmiała patrząc na mnie z góry.
- To co usłyszałaś – założyłam
ręce na piersi. Spojrzałam jej hardo w oczy. – Nigdzie nie jadę. Szczególnie na
wieś.
- Nie masz nic do gadania –
powiedziała gniewnie matka. Jej spojrzenie rzucało gromy. – Masz 30 minut na
spakowanie się, o 17:02 mamy samolot.
- Wy sobie lećcie, ja tu zostaję
– powiedziałam buntowniczo. Co ona sobie wyobraża?! Że wparuje niespodziewanie
do domu i powiadomi mnie, że uciekamy z miasta za jej zbrodnie bankowe? Nawet
nie wiedziałam co to jest, ale to szczegół. – Nawet jeżeli musiałabym zostać tu
sama bez prądu, bez niczego, to wolę miasto niż jakieś zapyziałe pustkowie.
- Jeżeli nie pójdziesz się
pakować w ciągu najbliższych 30 sekund już nigdy nie odbiorę cię z aresztu –
wysyczała przez zęby zniżając się do poziomu mojej twarzy. Naszła mnie myśl,
żeby splunąć w tą zakłamaną twarz oprawcy. Jednak wiedziałam, że będę miała
przesrane, jeżeli przestaną mnie odbierać z aresztu lub płacić kaucje. A mało
kto lubi przesiadywać w kiciu.
- Dobra – poddałam się.
Nienawidziłam jej gróźb. A najgorsze było to, że zawsze dotrzymywała słowa.
Lepiej się skulić i poczekać, a potem zaatakować. Zemsta najlepiej smakuje na
zimno.
- Zostało ci 20 minut, kochanie –
wymruczała najbardziej fałszywym tonem jaki kiedykolwiek słyszałam z jej ust.
Ostatnie słowo prawie wypluła.
Popatrzyłam jaj zajadle w oczy.
Chciałam tam stać i pokazać, kto jest lepszy, ale usłyszałam cichy głos rozsądku.
‘Bierz nogi zapas i leć się
pakować.’
Odwróciłam się na pięcie i
ruszyłam w stronę mojego pokoju. Idąc przez korytarze tego mieszkania chciałam
stąd uciec. Było puste. Bez wyrazu. Główną rolę odgrywał przepych, nie wygoda.
Ale na szczęście zbliżały się moje osiemnaste urodziny. Ucieknę z tego miejsca.
Dzięki moim kontom oszczędnościowym mam wystarczająco pieniędzy na opłacenie
studiów i wynajem jakiegoś niedużego lokum do póki nie skończę edukacji.
Po przekroczeniu progu pokoju
wzięłam głęboki oddech. Nie zamykam już nawet drzwi, musiałam się uspokoić. Myśl
Nat, czym najbardziej wkurzysz matkę bez lądowania w pierdlu?
Tak, eureka!
Pohipsterzymy.
Pędem poleciałam do mojej
niedużej garderoby. Niestety, jej nie mogę remontować za często, dlatego panował
tam nadal wystrój sprzed dwóch lat, kiedy miałam fazę na elegancką czerń. Całe
pomieszczenie było obite pikowaną, czarną satyną. Wieszaki i poręcze były w
kolorze perły, tak jak uchwyty od szafek. Na środku stała wielka okrągła biała
pufa, a dalej w głębi szezlong, którego nie było widać ze względu na wielką
stertę ubrań. Całość wyglądało jak kadr z filmu z lat 30 XX wieku. No może
wtedy mieli większy porządek, ale to szczegół.
Dobra, trzeba się spakować.
Sięgnęłam po największą torbę treningową jaką miałam. Nagle mnie olśniło. Ominą
mnie treningi. Przez cały ten harmider zapomniałam o tym. Jęknęłam po cichu.
Czemu ona mi to robi? Akurat teraz kiedy zbliżały się zawody stanowe…
Pociągnęłam torbę ze złością i
zaczęłam w niej upychać ubrania. Wrzucałam je jak leci. Kilka par spodni,
spódnice maxi, szorty, koszule, bluzy sportowe, trochę kurtek, kilka par
conversów i vansów. Nie mogłam się powstrzymać i wsadziłam do torby moje
kochane czarne lity. Do tego ze trzy czapki i bielizna. No właśnie, bielizna.
Ściągnęłam spodnie i szybko ubrałam majtki. W sumie, skoro jedziemy na tą
‘wieś’ to powinnam się przebrać.
Ubrałam koszulę w fioletowo –
zieloną kratę, materiałowe szorty z wysokim stanem i szarą narzutkę. Żeby
sprowokować matkę założyłam różaniec na szyję. Laofasery, lenonki i czapka
dopełniły sprawy. Wiedziałam, że wkurzę ją swoim strojem. Cóż, Prowokacja to
moje drugie imię. Serio.
Poszłam jeszcze do łazienki po
kosmetyczkę. Nawet na wsi się myją mimo tego, że używają wychodków. Bryyy…
Zaczęłam przeszukiwać moją niewielką
łazienkę. Wzięłam moją ulubioną workowatą kosmetyczkę i wsadziłam do niej
wszystko co potrzebne. Szampon, mydło, szczotka do zębów suszarka i trochę kosmetyków.
Zaczęłam przeszukiwać łazienkę w poszukiwaniu szczotki do włosów jednak nigdzie
jej nie było. Byłam pewna, że zostawiłam ją tuż obok umywalki.
Nigdzie jej nie było, jakby się
rozpłynęła. Cholera, a nie zgubiłam niczego przez ostatnie 7 miesięcy. Trzeba
będzie wyzerować statystyki. Znowu.
Wyszłam z łazienki i trzasnęłam
drzwiami. Zajebiście, po prostu. Torba spakowana, telefon w kieszeni, słuchawki
w torebce razem z laptopem. Można iść. Idę na dwu tygodniowe tortury.
Zarzuciłam paski toreb i wyszłam
do salonu. Zerknęłam na zegarek. Jeszcze dużo czasu do odlotu. Podeszłam do
gniewnego oblicza mojej matki. Stała tutaj tak przez cały czas? A to ja
myślałam, że jestem dziwna.
Nagle podskoczyła radośnie i
zaklaskała w dłonie, jak pięciolatka, która dostała lizaka. Jej humory były
nieprzewidywalne, jednak teraz były przerażające.
- Widzę, kochanie, że jesteś
gotowa do drogi – powiedziała uśmiechając się słodziutko. Mój żołądek podszedł
mi do gardła. Nienawidzę słodyczy. – Chodź, przed nami długa droga.
- Idę, idę – mruknęłam ciągnąc za
sobą bagaże. Mam nadzieję, że tyle rzeczy wystarczy mi na dwa tygodnie. Ale coś
jeszcze mnie trapiło. – Hmm, mamo?
- Tak słoneczko? Co się stało? –
zapytała za sztuczną troską.
- Hmm… A co ze szkołą? Jak ja
nadrobię te dwa tygodnie? Przecież za trzy miesiące mam egzaminy i zakończenie
roku. Powinnam się uczyć.
- Do tej pory nie przejmowałaś
się tak swoją edukacją - zaćwierkała, kiedy szłyśmy w stronę windy. – Dwa lata
temu prawie oblałaś przez wagary.
- Ale to było dawno –
zaprotestowałam. – Miałam wtedy ciężki czas. Ale jakbyś mnie słuchała, to byś
wiedziała.
- Nie wyskakuj mi z czymś takim,
młoda panno – powiedziała wyniosłym tonem. – John, zrób coś ze swoją córką.
- Przecież to ty ją urodziłaś –
odpowiedział jej ojciec. Po raz pierwszy w życiu widziałam, żeby się jej
postawił. Dzieje się coś dziwnego. I to bardzo.
- John, jak możesz mi się
stawiać?! – zapytała matka z niedowierzaniem. Cóż, gdyby mój mąż pantoflarz
postawiłby mi się też byłabym zdziwiona.
-Dobra, zamknijmy się wszyscy i
jedźmy na to lotnisko, abyście mnie wywieźli od cywilizacji – warknęłam.
Zamilkli na dźwięk dzwonka windy i zaczęliśmy wsadzać nasze bagaże do środka.
Drzwi zamknęły się za nami z cichym stukiem i polecieliśmy w dół.
Postanowiłam sprawdzić pozostałe
wiadomości, które dostałam, a nie miałam czasu ich przeczytać. Zerknęłam na
wyświetlacz. Jest nowa wiadomość i nieodebrane połączenie. Ciekawe od kogo…
Rodzice zaczęli się po cichu
sprzeczać, aby skończyć kłótnię z góry. Jednak już ich nie słucham. Potrafię
izolować się od świata zewnętrznego, co jest bardzo przydatną zdolnością.
Odblokowałam ekran i spojrzałam
na spis połączeń. Numer prywatny. Dziwne. Sprawdzam skrzynkę odbiorczą. Cztery
wiadomości od matki od razu usuwam, nie chce mi się tego czytać. Otwieram
najnowszą wiadomość. Znów numer prywatny. Lecz treść wiadomości jest dziwnie
znajoma.
‘Musisz uciekać. Jesteś w
niebezpieczeństwie. Jim uciekł ze szpitala.’
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz