poniedziałek, 29 lipca 2013

Rozdział 1 - remake

Zmieniłam kilka szczegółów. Po pierwsze - usunęłam Freda. Wiem, że był zabawny, ale nie wiedziałam jak dalej mam go wpleść w powieść. Po drugie - zmieniłam trochę myśli Nat. Nadal są zwierzęce i nieokrzesane, ale trochę inne. Zapraszam do czytania nowej wersji pierwszego rozdziału.

Rozdział 1

Myślałam, że ten dzień już się skończył. Że wszystko co złe minęło i oderwę się od moich zwykłych rozterek na treningu. Na próżno. Zresztą, zawsze tak jest.
Siedziałam oparta o ścianę i patrzyłam niewidzącym wzrokiem na wnętrze ciemnej i pustej szatni. Nie było tu nikogo. Wszyscy już dotarli do domu albo szpitala. Jestem ciekawa jak zareagowali rodzice kumpli z treningu. W sumie to nie był pierwszy raz, kiedy mnie poniosło. No może nie do tego stopnia.
Czemu ludzie się mnie boją? Mm... dobre pytanie.  Gdybym powiedziała, że nie mam zielonego pojęcia wyszłabym na hipokrytkę. Hipokrytkę, która nie potrafi sobie radzić z własnymi emocjami i napada na znajomych.
Uśmiechnęłam się gorzko. Jakiejś mrocznej części mojego jestestwa podobała się myśl, że ludzie się mnie boją. Ta mroczna część. Nienawidziłam jej. To przez nią wydarzyły się te wszystkie rzeczy.
No cóż, trzeba w końcu wrócić do domu. Oparłam się na prawej ręce i wstałam. Przeszłam przez opustoszałą szatnię w stronę pryszniców. Stare blaszane szafki stały w dwóch rzędach, między nimi drewniana ławka. W całym pomieszczeniu unosił się nieprzyjemny zapach męskiego potu. Na szczęście przyzwyczaiłam się do niego na tyle, że już mi nie przeszkadzał. Tak to jest kiedy jesteś jedyną dziewczyną trenująca MMA.
Weszłam do niedużej łazienki z trzema prysznicami. Na jednej ze ścian wisiało lustro. Nie miałam ochoty przeglądać się w nim. Wiedziałam, że zobaczę jedynie obraz nędzy i rozpaczy.  Zrzuciłam przepocone strój sportowy. Zdezorientowana zobaczyłam skrzepłą krew na mojej ulubionej koszulce z Uniwersytetu Yale. Zmarkotniałam. Czyli do tego aż doszło? Te plugawe świnie zabrudziły mój ulubiony podkoszulek swoją krwią? Nie wystarczyło im mnie upokorzyć?
Nie miałam ochoty o tym myśleć. Weszłam pod prysznic i włączyłam najbardziej gorącą wodę jaka może być. Chciałam się zatracić w otrzeźwiającym bólu. Chciałam zmyć z siebie krew moich kumpli z treningu. Chociaż dzisiaj już nie wiedziałam, kto jest moim kolegą, a kto zdrajcą.
‘Za dużo złych myśli, Nat’ powiedziałam sobie. ‘Przestań myśleć, staraj się zapomnieć.’ Powtarzałam to jak mantrę. Wiedziałam jednak, że to nie pomoże mi pozbyć się tych scen sprzed oczu.
***
To miał być zwykły trening jak co dzień. Na początku szybka rozgrzewka. Kilka ciosów w manekin. Potem praca w parach. Jak zwykle kilku chojraków myślało, że mnie pokona i obkładali się lodem w kącie sali. Westchnęłam. Faceci naprawdę nie potrafią zrozumieć swojej przegranej.
Dlatego nie wierzyłam w boga. Skoro stworzył mężczyznę na swoje podobieństwo, to znaczy, że jest niezłym debilem i szowinistą.
Zaczęło się robić gorąco, kiedy doszliśmy do grapplingu. Garstka idiotów, którzy nie siedzieli obolali na ławce zaczęło do mnie podchodzić i zagadywać.
Chcieli ze mną walczyć.
Wiedziałam, że to ich ulubiona część ćwiczeń. Nieraz słyszałam jak zakładali się, który mnie dotknie w tyłek podczas walki. Mimo moich ‘lekcji’, kiedy kładłam ich na łopatki, każdy z nich się do mnie pchał. Dzisiejsza stawka musiała być bardzo wysoka.
Podeszłam do Burta – największego i najbardziej rozochoconego z nich wszystkich. Wielki, potężnie umięśniony. Przypominał mi trochę mini vana na kształt człowieka z wiechą czarnych włosów na masce. Do tego wyraz twarzy, który nie świadczył o większej inteligencji. Wiedziałam, że to on był tajemniczym bukmacherem, który zbierał zakłady.
Postanowiłam jeszcze raz udzielić mu korków z uprzejmości dla kobiet. Rozejrzałam się po sali. Trenera nie było. Tym lepiej dla mnie.
Podeszłam do niego ze słodkim uśmieszkiem i mina niewiniątka. Stanęłam w najwygodniejszej dla mnie pozycji nadal udając grzeczną i układną dziewczynkę. A potem walnęłam go od dołu w szczękę. W uderzenie włożyłam całą swoją siłę, co było widoczne po tym, jak podleciał w powietrze na co najmniej dwadzieścia centymetrów. Wszyscy, którzy stali wokół mnie mieli rozdziawione gęby. Wyglądali jak stado orangutanów, które czekają, aż mucha wleci im do ust. Poczułam satysfakcję na ten widok.
- Jeszcze raz będziecie próbowali tych swoich głupich gierek i wszyscy będziecie wyglądać jak ten idiota – powiedziałam groźnym tonem patrząc na każdego z pode łba. – Tyle, że niektórzy dostaną w bardziej unerwione miejsca. Więc lepiej…
Mój monolog przerwał czyiś śmiech z tyłu sali.. Wiedziałam kto to się śmiał. Odwróciłam się od bandy półgłówków zarzucając przy tym włosami.
- Debile – mruknęłam.
Podeszłam do mojego najlepszego przyjaciela, Jimmy’ego. Akurat dusił się ze śmiechu. Jak zwykle wyglądał uroczo. Wysoki blondyn, błękitne oczy i opalona skóra. Bardziej nadawał się na surfera niż zawodnika MMA. Ale wiedziałam, że jest świetny w walce. Jako jedyny potrafił mnie pokonać. Ale tylko raz. Więcej mu nie pozwoliłam. Zawsze miły i lojalny. Nie jeden raz pomógł mi przemówić do rozumu tym osiłkom.
- Co cię tak śmieszy? – zapytałam z uśmiechem.
- Nic, zupełnie nic – powiedział uspokajając się. – Ale mina Burta kiedy lądował na łopatkach – to było coś. Zabiłbym wtedy za aparat.
- Tsa… Mam nadzieję, że teraz im na trochę przejdzie – powiedziałam wyginając sobie ręce.
- Nat, im nigdy nie przejdzie – powiedział z szelmowskim uśmiechem. – Przecież sama mówiłaś, że wszyscy faceci to duże dzieci.
- Tak, ale znam jeden wyjątek.
Jim miał już coś powiedzieć, kiedy trener zagwizdał na koniec przerwy.
Westchnęłam i ustawiłam się do ataku. Jim przybrał identyczną pozę. Czekaliśmy, które pierwsze zaatakuje. Widziałam, że stał zbyt luźno. Wiedziałam, że to tylko trik, żeby mnie sprowokować. Ale i tak rzuciłam się na niego pierwsza.
Cóż, jego plan się spełnił.
Bezbłędnie zablokował mój atak i wykonał na mnie dźwignie łokciową. Wylądowałam na plecach z niezłym plaskiem. Ale nie byłam mu dłużna. Zarzuciłam mu kolana na szyję i powaliłam na łopatki. Zrobiłam przewrót nadal trzymając jego głowę między kolanami. Musiałam go nieźle poddusić bo miał fioletową twarz. Rozluźniłam chwyt kolan i od razu to wykorzystał. Wyswobodził głowę i łapiąc mnie za nogę, wykręcił mi kolano. Zwarłam się z nim w uścisku i nie wiedzieliśmy która kończyna jest czyja. Próbowałam się wyswobodzić i kopnęłam go porządnie piętą w szczękę. Wydawało mi się, że słyszałam zgrzyt. Zwolnił chwyt, co szybko wykorzystałam. Znalazłam się nad nim. I…
Jim walnął mnie w tyłek!
- Wygrałem! – krzyknął.
Na sali było słychać krzyki chłopaków. Jedni szczęśliwi, inni źli, że to nie im się udało.
Patrzyłam się na Jima z niedowierzaniem. Wydawało mi się, że moje oczy zaraz wypadną z oczodołów. Ale to nic by nie zmieniło. Okłamał mnie! Był taki sam jak oni! Tylko udawał przyjaciela, żeby się do mnie zbliżyć i wykorzystać sytuację!
Coś we mnie pękło. Świat zabarwił się na czerwono. Poczułam niesamowitą furię. Chęć niesienia śmierci. Mój najlepszy przyjaciel, powiernik okazał się zdrajcą! Miałam ochotą rozszarpać go jak szmacianą lalkę. Patrzeć, jak umiera, wykrwawia się… Czułam się jak mściwe zwierzę, które właśnie odnalazło swoją ofiarę.
Potem był tylko chaos. Z nieludzkim krzykiem rzuciłam się na Jima i zaczęłam zadawać mu najsilniejsze ciosy jakie potrafiłam. Uderzałam na oślep. Najważniejsze, żeby zadać ból, żeby polała się krew, żeby łamały się kości. Żeby wyładować swoją nienawiść. Żeby wyładować wszystkie negatywne emocje, które siedziały głęboko we mnie.
Czułam, że ktoś próbuje mnie odciągnąć. Rzuciłam się na kolejnego. Wszyscy byli w to zamieszani. Powinni ponieść karę! Powinni cierpieć męki! I już ja się o to postaram. Oprócz mięśni zaczęłam używać paznokci. Ostrych jak pazury. Musiałam komuś przejechać nimi po twarzy, bo usłyszałam okrzyk bólu. Nie wiedziałam komu to zrobiłam. Miałam jedynie nadzieję, że cierpiał.
Nagle poczułam oszałamiający ból z tyłu głowy. Chciałam się odwrócić i zaatakować tego, który mnie uderzył. Ale nie było już nic. Odleciałam.
***
Poczułam, że leżę na czymś miękkim. Na puchu. A może chmurze. Nie miałam pojęcia. Ale było mi niesamowicie wygodnie. Nie chciałam otwierać oczu, ale coś mi podpowiadało, że to co zobaczę, będzie niesamowite.
Z niechęcią otworzyłam jedno oko. Pierwsze rozejrzało się po okolicy i stwierdziło, że drugie również powinno się otworzyć. Zamrugałam i przed moimi oczami ukazało się… hmm… niebo.
Wokół mnie były chmury. Większe i mniejsze. Gdzieniegdzie widziałam skrawki błękitu. Moja skórę pieściły promienie słońca.
Poczułam, że mam na sobie coś bardzo delikatnego. Przynajmniej nie byłam goła. Podniosłam się lekko i zauważyłam, że była to długa i zwiewna sukienka. Delikatna jak puszek. Biała jak śnieg. Kontrastowała z moimi długi czarnymi jak noc włosami.
Parsknęłam śmiechem. Ekstra. Umarłam! I najwyraźniej trafiłam do nieba! Nie dość, że nie wierzę w boga to jeszcze nie raz wyrażałam się o nim nie fajnie. A tu proszę! Zbawienie. Nadal się śmiałam kiedy usłyszałam czyjś bardzo znajomy głos. Zamarłam.
To nie dzieje się naprawdę.
To niemożliwe.
- Nathalie – powiedział ten aksamitny głos. Wypowiedział tylko moje imię, ale poczułam tyle niezwykłych emocji. Moje serce i mózg praktycznie eksplodowały z powodu tylu uczuć.
Wstałam z chmury, na której leżałam. Chciałam go spotkać. Tak. Teraz. Zaraz. Tutaj. Bylebym mogła go zobaczyć.
Stanęłam na równe nogi i zauważyłam coś dziwnego. Moje ruchy były spowolnione. Tak jakbym poruszała się w wodzie. Ale nie przejęłam się tym. Musiałam go spotkać. Skakałam z chmury na chmurę. Za każdym razem kiedy lądowałam, myślałam, że spadnę. No cóż, chyba nie na darmo uczą nas w szkole, że chmury są z wody i nie można po nich chodzić, prawda?
Z każdym krokiem słyszałam jego głos co raz bliżej, i bliżej, i bliżej. Byłam szczęśliwa, że się zbliżam. Wiedziałam, że to on. Tylko on potrafił wywołać we mnie te uczucia. Tylko przy nim czułam się dobrze.
- Nathalie – powiedział z ulgą. Nadal go nie widziałam. – Już myślałem, że nigdy nie przyjdziesz.
Ciągle się rozglądałam. Nigdzie go nie było.
- Nathalie. Tutaj. Jestem przed tobą – powiedział lekkim tonem.
W pewnym momencie wszystko pochłonęła ciemność, w tym mnie.
***
- Nathalie… Nathalie. Nathalie!
Otworzyłam oczy. W powietrzu było czuć sole trzeźwiące. Powoli się podniosłam i spotkałam rozwścieczony wzrok trenera Turnera. Rozejrzałam się po sali treningowej. Gołe, białe ściany z kilkoma plakatami wielkich zawodników MMA takich jak Fedor Emilianenko czy Anderson Silva. W jednym kącie stało kilka manekinów. Nieopodal kilkanaście hantli i sztang oraz wiele innych przyrządów pomagających budować masę. Cała sala była wyłożona różnokolorowymi matami. Jedna była wyraźnie… hmm… wybrakowana. Wszędzie leżały kawałki lateksu i gąbka. Widziałam również wielkie plamy krwi.
Oprócz trenera i mnie nie było nikogo.
- Masz mi coś do powiedzenia, Nathalie? – zapytał trener i oderwał mnie od rozmyślań o zniszczonej macie. Wzdrygnęłam się na dźwięk jego głosu. Czułam się jak we śnie.
- N… nie wiem – powiedziałam nadal na niego nie spoglądając. Nie chciałam na niego spojrzeć, ale nie za bardzo wiedziałam dlaczego. Nagle wspomnienia do mnie wróciły i wszystko sobie przypomniałam. Jim. Chłopaki. Okropne rany. Masa krwi. Krzyki. Nienawiść. Ból. Strach. Zdrada. Rozczarowanie.
 - Nathalie – powiedział twardo. Odwróciłam się do niego z niechęcią. Z trudem spojrzałam w jego oczy.
Trener Turner był jedynym facetem, z którym ćwiczyłam, do którego miałam naprawdę szacunek. Miał jakieś pięćdziesiąt lat, jednak jego ciało mówiło co innego. Wielkie, barczyste ramiona, umięśniony brzuch i nogi. Jego muskulatura była mocno zarysowana, przez co niektórzy przezywali go Hulk. Brązowe włosy ostrzyżone na rekruta, grube brwi i blizny na twarzy nie zachęcały do komitywy z nim. Wiele osób się go bało. Jednak Turner nie raz pomógł mi w trudnej sytuacji. Miałam do niego respekt, może nawet go lubiłam. Ale teraz… kiedy spojrzałam w jego ciemne oczy… załamałam się. Widziałam w nich niechęć, odrazę, strach, zawód. Wszystkie uczucia, których się bałam. I tak osoba, którą najbardziej szanowałam, spojrzała na mnie wyrażając to wszystko.
Dość. Odwróciłam wzrok. Nie mogłam patrzeć w jego oczy. Czułam się okropnie. Cały świat się załamał. Chciałam zamknąć się we własnym pokoju i nigdy z niego nie wychodzić. Siedzieć tam na wieki. Rozcinać powoli skórę. Patrzeć jak krew spływa po skórze. Czując, jak ból otrzeźwia myśli. Chciałam zniknąć. Przestać istnieć. Umrzeć.
Co ja zrobiłam?! Prawie zabiłam najlepszego kumpla, ciężko raniłam połowę drużyny, drugie pół lekko. Nawet trener dostał. Zauważyłam na jego twarzy nową rysę. W całej Sali było czuć metaliczny zapach krwi, który zaczynał mnie dusić. Chciałam stąd uciec. I nigdy nie wracać.
- Tak naprawdę to nic nie mogę zrobić z ta sprawą – powiedział niespodziewanie Turner. – Zaatakowałaś 30 osób w pojedynkę. I każdy odniósł rany. Ba, przyjechało pięć ambulansów, żeby zabrać rannych.– Westchnął. – Nathalie, powiedz mi, czemu ich zaatakowałaś?
- Nie chcę o tym rozmawiać – powiedziałam cicho. Nie chciałam o tym myśleć. Chciałam zapomnieć. Zatracić się.
- Wszyscy robimy coś czego nie chcemy – powiedział trener wstając. – No a teraz pokaż jaką jesteś dzielną dziewczynką i powiedz mi czemu ich zaatakowałaś.
Patrzył na mnie z góry, przez co czułam się jeszcze mniejsza. Jakby wszystkie te uczucia wewnątrz mnie cofnęły mnie do czasów przedszkola. Do czasów, kiedy byłam małą, nielubianą, przemądrzałą dziewczynką, której nikt nie lubił. Nawet wychowawcy.
Ale poczułam, że jeżeli nie powiem tego teraz trenerowi, to będę nosiła ze sobą ciężar moich win przez lata. Nigdy nie zapomnę, nigdy od tego nie ucieknę. Postanowiłam to powiedzieć.
- Bo chodzi o to… - westchnęłam. – Chodzi o to, że ta banda idiotów zakładała się o to, któremu z nich uda się trafić w mój tyłek. Domyśliłam się, że stawka dzisiaj była wysoka, ponieważ bili się o to, który będzie z mną walczyć. I… i… Jimiemu dzisiaj się udało. I wtedy coś we mnie pękło. Wydawało mi się, że jest całym złem świata. Że każdy facet jest złem, które trzeba wyeliminować. – Spojrzałam na trenera błagalnie. Musiałam wyglądać jak zbity pies. Załamana, w zakrwawionych ciuchach. – Proszę, nie zmuszaj mnie, żebym dalej o tym mówiła.
Turner westchnął. Widziałam, że toczy ze sobą walkę. Nie wiedziałam jednak o co walczył.
- Dobra, zrobimy tak – zaczął. – Wyciszamy sprawę. Powiemy, że mieliśmy bardzo ostry trening. Każdy, kto spróbuje pisnąć parę z ust będzie miał problemy. – Spojrzał na mnie groźnie. – To tyczy się również ciebie. Jeżeli będziesz to rozpamiętywać, w końcu się wygadasz, a wtedy wszyscy będą mieli przesrane, a szczególnie ty. Więc weź się w garść i pokaż, że nie jesteś beksą.
Tak naprawdę nie płakałam od kiedy zaczęłam się uczyć MMA. Do tamtego momentu płakałam co najmniej raz w tygodniu. Mimo niezłego łomotu, który dostałam na samym początku, z moich oczu nie wyleciała żadna łza. Jednak Turner o dziwo znał moją słabość i wypominał mi ją, kiedy chciał, żebym bardziej się przyłożyła.
Na treningu nauczyłam się jednej ważnej zasady. Słuchaj się starszych, a na tym zyskasz. Tak więc postanowiłam wypełnić „rozkaz generała”.
Wstałam i zasalutowałam. Chciałam jeszcze stuknąć obcasami. W trampkach średnio mi to wyszło.
- Tak jest, generale – powiedziałam oficjalnym tonem. Parsknęłam śmiechem i poszłam do szatni jak gdyby nigdy nic.
***
Woda pod prysznicem nagle stała się zimna. Prawie krzyknęłam, kiedy bicze lodowatej wody zaczęły smagać moją nagą skórę. Szybko wyłączyłam prysznic.
O dziwo, po przypomnieniu sobie wszystkiego co się dzisiaj wydarzyło, poczułam się lepiej. Nie byłam już załamaną wariatką, która chce się zabić. Jednak często miałam takie nastroje. Nienawidziłam ich. Czułam się przez to słaba. A ja nie mogę być słaba. Muszę być silna. Muszę coś udowodnić sobie i światu.
Wyszłam spod prysznica i podniosłam ręcznik z żółto – brązowej posadzki. Musiała spaść, kiedy zatraciłam się w swoich wspomnieniach.
Szybko go podniosłam i zaczęłam się wycierać. Wycierałam się najmocniej jak mogłam. Jedna sprawa nie dawała mi spokoju. Jedyna, która była dla mnie tajemnicą.
Mój odlot. Jakim cudem znalazłam się w „niebie”? I kim był ten facet? Wtedy myślałam, że był jedynym powodem dla którego warto było żyć. Chciałam rzucić wszystko i być tylko z nim. Był jak jedyny punkt w całym Wszechświecie, który mógłby mnie utrzymać przy sobie, zrozumieć.
Ale kim on był?! Nienawidziłam czegoś nie wiedzieć.
Przeszłam zawinięta w ręcznik przez szatnie. Dobrze, że miałam klapki. Inaczej nabawiłabym się niezłej grzybicy. Pewnie małe grzybki zarosłyby mi stopę tak, że przypominałaby ściółkę w lesie.
Podeszłam do starej blaszanej szafki, w której miałam swoje ubrania i wszystkie osobiste rzeczy. Szybko się ubrałam, a ręcznik i brudne ubrania z treningu wsadziłam byle jak do torby treningowej.  Przerzuciłam ją przez ramię i poszłam jeszcze do łazienki. Chciałam zobaczyć, czy nie wyglądam jak neandertalczyk, który walczył o jedzenie.
Niestety, nie prezentowałam się nienagannie. W kilku miejscach miałam lekkie zadrapania, w innych głębsze rany. Na szczęście żadna z nich nie krwawiła. Ale wyglądałam, jakby dopadła mnie wściekła wiewiórka, za to, że nie dałam jej orzeszków. Nie cierpiałam gryzoni. Najgorzej jednak wyglądała rana na lewym policzku. Długa szrama z lekko pofalowaną skórą. Ktoś przylepił dwa plastry, żeby ją ścisnąć, aby nie krwawiła.
Musiałam jakoś zakryć te rany. Miałam tylko nadzieję, że zagoją się do powrotu moich rodziców z wyjazdu. Byłam ciekawa ich reakcji, gdyby zobaczyli, że ich córka wygląda jakby rzuciły się na nią wszystkie koty w okolicy.
Westchnęłam i wyszłam z szatni idąc w stronę wyjścia. Nie chciałam iść tą droga upokorzeń. Nie chciałam widzieć przerażonych i zniesmaczonych min pracowników klubu.
Jednak idąc głównym korytarzem okazało się, że nic takiego nie nastąpi. Wszyscy gawędzili ze sobą tak jak co dzień. Uśmiechnęłam się w duchu. Turner serio wszystko wyciszył. Miałam szczęście.
Wyszłam szybko na zewnątrz zbiegając po schodkach i poleciałam na przystanek. Słońce już zaczynało zachodzić. Zanim dotrę na miejsce, słońce będzie już przy horyzoncie. Co znaczyło…
Zaczęłam szybciej biec ulicami Chicago. Byłam pewna, że jeżeli przyspieszę zdążę na wcześniejszy autobus.
Zauważyłam, że właśnie podjeżdża. Przyspieszyłam i wpadłam jak torpeda do pojazdu linii czerwonej. Przy okazji potrąciłam kilka osób, co było słychać w niezadowolonych głosach. Zignorowałam to.
Na szczęście podróż szybko się skończyła. Jednak nie pomyliłam się. Dotarłam do centrum akurat wtedy, kiedy zapadał zmierzch. Jęknęłam. Chciałam uniknąć tego spotkania za wszelką cenę.
Wysiadłam na przystanku Michigan & Delaware, czyli moje mieszkanie było już niedaleko. Wróć, mój apartament był niedaleko.
Już byłam pewna, że dzisiaj ujdę z życiem. Jednak fata kochały mnie wkurzać. Chciały mi udowodnić, że dzisiaj nie mam ani krztyny szczęścia. Ech, czasami naprawdę mnie denerwują.
Spojrzałam niechętnie w stronę wejścia do 900 North Michigan Ave. Właśnie wychodziły stamtąd trzy roześmiane dziewczyny. Skrzywiłam się mimowolnie. Była to Trójca Święta z Young Magnat High School. Marry James, Johanna Libermaen i, najgorsza ze wszystkich, Emily Styles. Trzy najwredniejsze, najbardziej płytkie i najbardziej zachłanne idiotki jakie kiedykolwiek spotkałam. Trzy wredne blondynki (oczywiście nienaturalne, a jak myślałeś?) z idealnymi częściami ciała i twarzy. Od dawna byłam ciekawa ile operacji przeszły zanim tak wyglądały.
Wciągnęłam powietrze. Trzeba stawić czoła swoim lękom. Domyśliłam się, że mnie zauważyły, kiedy usłyszałam salwę śmiechu.
- Patrzcie państwo – powiedziała śmiejąc się Emily. – Przecież to nasza miss mięśniaków. Nie poraniłaś się za bardzo na treningu? Wyglądasz jak żona Frankensteina.
Pozostałe dwie idiotki zaczęły się z tego tak śmiać, że prawie się udusiły. Szkoda, że tylko prawie.
Założyłam ramiona piersiach. Chciałam je wyeksponować, ponieważ był to ich słaby punkt. Żadna z nich nie dostała pozwolenia na operację biustu, przez co wyglądały jak wytapetowane deski do prasowania.
- Przynajmniej nie potrzebuję tony gładzi szpachlowej, żeby zakryć trądzik – odgryzłam się im.
- A my nie potrzebujemy tony perfum, żeby nie śmierdzieć tak jak ty – powiedziała Johanna. Najgłupsza spośród nich wszystkich. Byłam pod wrażeniem, że znała jednostki. Chociaż i tak je pomyliła.
- Wiecie co – zaczęłam. – Chyba zadzwonię do laboratorium. Znaleziono ich zapas jadu kiełbasianego.
Wszystkie trzy wyglądały na skonsternowane. W końcu Marry wypaliła:
- Co to jad kiełbasiany?
Teraz to ja zgięłam się wpół ze śmiechu. Wiedziałam, że są durne, ale nie do tego stopnia! Wstrzykiwały tyle tego w siebie, a nawet nie wiedziały jaką nosi nazwę. Ludzie przechodzący ulicą dziwnie się na mnie patrzyli, ale miałam to w dupie.
- Chodźmy stąd – powiedziała niespodziewanie Emily. – Nie mam ochoty spędzać czasu z tym mutantem wariatką.
- Tak, jeszcze czegoś się ode mnie nauczycie – powiedziałam, kiedy opanowałam ten napad wesołości. – Przecież musicie pozostać pustymi lalkami, które ubierają się tylko dla szpanu.
- Ty… ty… nas obrażasz ?! – zapytała z niedowierzaniem Johanna. Najwyraźniej jej mały móżdżek nie mógł pojąć tego, że cały czas się z nich wyśmiewałam. Nie dziwota przy jej poziome IQ.
Podeszłam do całej trójki bliżej niż kiedykolwiek. Podeszłam do Johanny i stuknęłam ja w pierś. Mimo, że normalnie byłam wysoka, one biły mnie na głowę w dziesięciocentymetrowych szpilko-szczudłach. Może i była o głowę wyższa ode mnie, nie straciłam rezonu. Nie raz przemawiałam do rozumu większym.
- Tak, śmiem was obrażać, zwymyślać, obrzucić obelgami i znieważać – powiedziałam mrocznie. Spojrzałam na wszystkie trzy moim najgroźniejszym spojrzeniem. Wszystkie się wzdrygnęły. – Po tym co zrobiłyście w zeszłym miesiącu mamy wojnę.
- I niby ty masz zamiar ją wygrać? – zapytała słabo Emily.
- Tak, mam zamiar ją wygrać – powiedziałam pewnie. – Nie potrzebuję świty, dzięki której innym wydaje się, że jestem niebezpieczna. Jestem jednoosobową armią, która może was zniszczyć. Nawet bez użycia siły. Ale jeżeli mnie zmusicie, to zmiażdżę każdą z was i nawet najlepszy chirurg plastyczny w Stanach nie poskłada was do kupy.
- Widać, że jesteś zdesperowana – powiedziała przywódczyni bandy wiedźm. Udawała, że odzyskała swoją pewność, ale w jej oczach nadal widziałam strach. – Posuwasz się do gróźb. Nieładnie.
- Tak, ale patrząc na twoje przyjaciółki, widzę, że było warto – powiedziałam triumfalnie. Pozostała dwójka zamilkła i trzęsła się jak osiki. Heh, groźby jednak się opłacają.
Emily szybko się odwróciła i spojrzała na nie. Od razu przybrały swoją codzienną, ignorancką pozę.
Spojrzały na mnie z nienawiścią i zarzuciły blond grzywy w identyczny sposób. Wyglądały jak roboty, które były zaprogramowane do wykonywania identycznych poleceń.
Weszłam do przestronnego holu i przecisnęłam się szybko do windy. Na szczęcie nie było tam już praktycznie nikogo. Najwyżej kilkoro maruderów kupujących ostatnie ubrania.
Weszłam do pustej, nowoczesnej windy. Cała była z ciemnego metalu, jedynie jedna ścian była oszklona. Na ciemnym suficie błyszczało kilka diod, przez co mogło się wydawać, że patrzy się w nocne niebo. Podłoga natomiast była wyłożona ciemno szarą wykładziną. Idealnie minimalistyczne wnętrze.
Przycisnęłam najwyżej położony przycisk i włożyłam kluczyk do małej dziurki obok numeru piętra. Dzięki temu udogodnieniu nie musiałam już biec pięciu pięter po schodach, żeby dotrzeć do mojego apartamentu.
Na szczęście jadąc w górę nikt się nie dosiadł. Mogłam cieszyć się tą chwilą samotności, w odosobnieniu. Nikt nie mógł mi już zepsuć humoru do końca opowiastkami o tym jak to źle czuje się czyiś kuzyn bratanka ciotki wujecznej brata matki prababci od strony czwartego brata z nieprawego łoża.
Dojechałam do ostatniego piętra mieszkalnego w wieżowcu. Całe było moje. No, przynajmniej do powrotu rodziców, którzy byli na jakiejś idiotycznej konferencji. I to przez cały weekend.
Rozejrzałam się po gigantycznym mieszkaniu. Rodzice musieli wykupić piętro i odpowiednio przebudować. Dzięki temu mieliśmy na własność loft, który był większy od niejednego domu. Praktycznie całe mieszkanie zajmował salon. Pomalowany był na czarno, lecz niektóre ściany były białe bądź w jakimś odcieniu szarości. Wielki czarny narożnik stał naprzeciw plazmy zajmującej prawie całą dobudowaną ścianę. Wieczorem wokół sofy zapalały się lampki podłogowe, które podświetlały ją od spodu. Nadawało to niesamowitego efektu temu pomieszczeniu. Pod każda ścianą stał jakiś mebel. A to półka na książki, a to fotel z lampką, a to etażerka, na której były poustawiane rodzinne fotografie.
Zapomniałabym o najważniejszym. Jedna ściana była cała w oknach. Gigantycznych. Od podłogi do sufitu. Dzięki temu mogłam obserwować przepiękną panoramę Chicago. Zarówno rano i wieczorem ten krajobraz wprawiał mnie w zdumienie i zachwycenie. Nie mogłam się nim znudzić.
Rzuciłam torbę przy wejściu i wskoczyłam na kanapę. Dotarłam do domu akurat, kiedy lampy uliczne zabłysnęły kilkanaście pięter pode mną. Kolejny męczący dzień dobiegał końca.
W całym domu mieliśmy zamontowane fotokomórki, dzięki czemu światła same się zapalały, kiedy, któryś z domowników pojawiał się w ich polu widzenia.
Leżałam wygodnie wyciągnięta na kanapie patrząc z zachwytem na nocne Chicago. Patrzyłam na zachód, który jaśniał ostatnimi promieniami słońca. W tamtym miejscu niebo wydawało się bardziej niebieskie niż czarne. I nagle to poczułam.
Wena.
Musiałam jak najszybciej przelać ją na papier, więc pobiegłam do swojego pokoju po szkicownik. Nie mogłam zapomnieć tego pomysłu. Nie po tak długim przestoju w twórczości. Ostatnia pracę zrobiłam kilka tygodni temu i zaczęłam wątpić w swoje zdolności.
Szybko wskoczyłam do pokoju i dostałam się do biurka. Sięgnęłam szkicownik, kilka ołówków, kredek (one nie są tylko dla dzieci) oraz gumkę i poleciałam do salonu. Znów usiadłam na sofie i postarałam się po raz drugi spojrzeć na miasto w ten sposób.
‘Mam!’ krzyknęłam w myślach. Ołówek zaczął śmigać po kartce z prędkością światła. Musiał tak samo jak ja ucieszyć się, że mam wenę. Nareszcie. Znowu poczułam to przyjemne uczucie, kiedy ołówek był w mojej ręce i rysował to, co chciałam.
Ale dzisiaj było inaczej… Jakaś siła podsunęła mi pomysł rysowania. Nawet za bardzo nie wiedziałam co pojawia się na jednej ze stron szkicownika. Całość kartki zajmował gigantyczny okrąg na którym pojawiały się inne krzywe linie. Gdyby nie ich dziwne ułożenie pomyślałabym, że rysuję Ziemię z Kosmosu. Jednak nie. Wzięłam kilka kredek i zaczęłam dodawać kolor do swojej pracy. Trochę czerwieni i pomarańczowego. Do tego błękit i zieleń. Na koniec sięgnęłam po ciemniejsze barwy – granat, grynszpan, malachitowy i szafirowy.
Ze zdziwieniem spojrzałam na skończoną pracę.
Na pierwszym planie było widać planetę. I to bardzo osobliwą. Była tak jakby przedzielona na pół. Z jednej strony była ‘żywa’ – przeważał tam błękit, jak gdyby był tam wielki ocean. Widać było również plamy szmaragdowej zieleni. Domyśliłam się, że to lasy. Natomiast druga połowa była w czarnych i brązowych barwach. Widziałam, że moja ręka narysowała tam kilka kresek przypominających drapacze chmur. Całość była oświetlona światłami. Przypomniał o mi się pewne zdjęcie. Pokazywało ono Nowy Jork nocą z wysokości ok. 500 km.  Wyglądały identycznie, mimo, że siatka świateł na mojej pracy była o wiele, wiele większa.
W tle widziałam niesamowity kawałek kosmosu. Błyszczały tam gwiazdy w niemożliwych barwach. Rubinowe, szafirowe i szmaragdowe. Wyglądały jak kamienie szlachetne rozrzucone na czarnej satynie. U góry zauważyłam urywek pierścieni jakiejś innej planety. Wyglądały jak pierścienie Saturna, jednak były srebrno-złote.
Stwierdziłam, że to moja najlepsza praca. Najbardziej realistyczna. Przypominała zdjęcia z teleskopu Hubble’a, a tych w swoim życiu przejrzałam wiele. Patrzyłam na tą prace i patrzyłam. Moje oczy były przykute do tego obrazu. Nie mogłam ich oderwać. Myślałam, że zaraz wyskoczą i przytulą tą prace, a potem wyznają jej miłość i będą żyli długo i szczęśliwie w miłosnym trójkącie.
Westchnęłam i siłą odwróciłam wzrok od szkicownika. Potem szybko go zamknęłam. Nie chciałam spędzić całego weekendu gapiąc się na zabazgraną kartkę. Położyłam się jeszcze raz na kanapie gapiąc się w sufit. W głębi duszy wydawało mi się, że mam deja vu. Jakaś cząstka mnie rozpoznała tą planetę. Rozpoznała i zaczęła tęsknić. Potem kolejna cząstka mojej duszy przypomniała sobie o tajemniczym głosie, który słyszałam, kiedy zemdlałam (albo raczej specjalnie mnie walnięto, żebym straciła przytomność). Z nieznanych mi przyczyn te dwie rzeczy miały ze sobą związek. Nie miałam pojęcia jaki. Ale coś je łączyło. W obu przypadkach czułam gigantyczną tęsknotę, jakbym znalazła się pod wodą i nie mogła oddychać. To było nielogiczne. Ja nie tęskniłam za nikim, ani za niczym. Parłam do przodu nie zważając na przeszłość. Chciałam być jednostką, która decyduje o sobie. Nie słuchać rozkazów innych ludzi, być silną, nieustępliwą, sama rządzić swoim życiem.
Westchnęłam i wstałam z kanapy. Poszłam do swojego pokoju włócząc swoje nogi. Otworzyłam czarne gładkie drzwi i poszłam do łóżka. Była dopiero dwudziesta, ale chciałam zatracić się w śnie. Na te kilkanaście godzin zniknąć. Chciałam, żeby moja dusza oddzieliła się od ciała. I wiedziałam, że to potrafi. Robiłam to już parę razy. Zawsze na chwile, ale i tak było zabawnie kiedy słuchałam mamrotania ojca ‘Jeszcze chwilę, mamusiu. Nie chcę jeszcze iść do domu’. Czasami słyszałam też pomruki matki. Brzmiały jednak bardziej jak odliczanie, niż normalne słowa.
Zdjęłam wszystko i weszłam pod kołdrę w samej bieliźnie. Zaklaskałam w ręce i światła w pokoju zgasły. Miałam nadzieję, że dzisiaj w nocy nic mi się nie przyśni. Chciałam w spokoju skończyć ten dzień.
Jak zwykle nie miałam racji.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz